ilustracja: Jerzy Winciorek
Fragment książki „Wydrąż mi rodzinę w serze”
Aleksandra Kasprzak
Wydrąż mi rodzinę w serze
Kocham ojca raz w roku, przeważnie w jego urodziny. Jest wtedy duszą towarzystwa – przypływają do nas wszystkie grube ryby, by podrzucać jego ciężkie ciało suma nad naczyniem żaroodpornym z pieczonym dorszem. Tego dnia mama gniewa się tylko na niby. Grozi wszystkim palcem i przez kilka godzin chodzi w rękawicach.
Gdy ojciec ma urodziny, na jeden dzień zapominamy o problemach. Mama nie żałuje soli i nie każe mi rozcieńczać gościom wódki. Do Marty zwracają się bezosobowo, a ona biega i donosi wszystkim serwetki z marynistycznym wzorem. W urodziny ojca przyjeżdża nawet Aneta, a mimo to nikt nie musi modlić się przed posiłkiem.
Dlatego na czterdzieste urodziny ojca postanowiłam przygotować niespodziankę, którą zapamięta na pozostałe dni w roku. Doszłam do wniosku, że to musi być coś, co wymaga codziennej opieki; coś, co zaangażuje nawet najbardziej rozchwianego moczymordę. Zamówiłam mu akwariowego suma miniaturkę. Staruszek popłakał się ze szczęścia i postanowił nazwać go Darek.
Matka jak zwykle cisnęła odgrzewanym kotletem. Przygotowała dla ojca specjalną butelkę z podobizną suma. Krył się w tym podstęp, bo według tradycji ojciec, jako gwiazda imprezy, musiał wypić całą wódkę, inaczej wszyscy uznaliby, że pizdą jest, nie królem mórz. Alkoholu nie było tam prawie wcale – głównie kranówa, może setka wódki, nie więcej. I ojciec się nawet o to nie gniewał – jeszcze większe wrażenie robił na wszystkich śliskich od wódy rybach, gdy obijał ich pijane mordy lub zakładał się z nimi, kto dłużej wytrzyma, zwisając z oblodzonego balkonu w środku zimy. Jakoś łatwiej to przechodziło na półtrzeźwo. Zawiązał się między nami pakt. Dzień urodzin ojca był dniem prawie-że-abstynencji, bo ta marna setka to przecież jak nic, chluśnięcie wiatrem za kołnierz, kielich dla ducha, nie dla ciała, na wigor, na odwagę. Ten rok był rokiem siły. Konkurencja wieczoru sprawdzała więc fizyczną wytrzymałość wszystkich śmiałków – trzeba było rozbić sobie butelkę o bicepsy, a kto więcej takich butelek z kamienną twarzą rozbił, ten wygrywał kosz smakołyków, w którym znajdowały się: trzy opakowania paluszków, dwie smakowe setki i największy kawałek tortu. A że wszyscy już co nieco pochlali, a raczej co niemiara, to ojciec zwietrzył swoją szansę. Pognał do łazienki, że niby za potrzebą, bo po alko to wiadomo, na pęcherz i na czerep ciśnie. Śmichy-chichy, wokół kibla mlaskanie, sąsiedzka integracja na poziomie podłogowym, cyrkulacja śliny, wódeczkowy romantyzm, gówno na stepach jagermeister, tak krzyczy ojciec po czterech mocnych, a ja mu podpowiadam, że akermańskie, ale to już inna bajka, inna historia, bo dziś umysł giętki i przenikliwy, no, trzeźwiutki jak świnia. Ojciec to wszystko rozumiał, sam mówił, że jak świat wiruje, to każda jeszcze piękniejsza, a ten pieprzyk u sąsiadki to niczym płatek złota na alabastrowej skórze. Mimo to lekkoduchów wygnał wprost w opary kuchni, żeby tuż przy suszonej słonince celebrowali zdradę małżeńską, zamiast łazienkę ludziom pracy zajmować.
Zza drzwi dobiegały dziwne dźwięki – słyszałam je mimo dudniącej w pokoju obok muzyki, coś jakby przerośnięty szczur próbował przebić tarczą deskę klozetową. Zapukałam do drzwi. Po ustaleniu mojej tożsamości ojciec wpuścił mnie do środka i wyjawił swój plan:
– I pomyślałem, że tych skurwieli zaskoczę, bo będę miał ceramiczne bicepsy. A oni i tak już w innym świecie żyją. Rysiek najebany, że aż ryczy pod stołem, bo ubzdurał sobie, że na balkonie objawiła mu się Beatka. Słuchaj, Gryczanka, sprawa jest taka. Musisz wydzierać się w niebogłosy. Śpiewaj jak opętana, puść wodę w wannie, cokolwiek. I ja wtedy tę płytkę rozjebię, a potem przyciśniemy kawałek bandażem na muskuła i człowiek skała jak ta lala. Twój ojciec to jednak ma jeszcze oleju w głowie, co? Dobra, śpiewaj.
No i śpiewałam. Do głowy przyszła mi tylko piosenka Majki Jeżowskiej „a ja wolę moją mamę”. Dopiero przy wywrzaskiwaniu tekstu zorientowałam się, jaki smutek niósł ze sobą ten utwór.
– A ja wolę moją mamę, co ma włosy jak atrament, złote oczy jak mój miś, może się uśmiechnie dziś. – I tak dalej.
Dlaczego mama tyle płakała?
Ojciec szybko przerwał analizę, podsuwając mi pod nos dwa pokaźne kawały płytki wyrwane zza kibla. Operację przeprowadziłam bezboleśnie – obandażowałam ojcu oba przedramiona, żeby nie wyglądał asymetrycznie.
Konkurencję, oczywiście, wygrał. Do rozbijania butelek o jego ulepszoną rękę przyłączyli się wszyscy goście. Spróbowała nawet mama, pozbywając się w ten sposób nietrafionego dodatku do prezentu w postaci bezalkoholowego wina. Wszyscy rechotali, że takie wino to trochę jakby podpalać nienabite bletki.
W końcu goście poszli i została sama rodzina. Cztery kobiety jego życia, tak mówił. Jedna piękniejsza od drugiej, i tego osądu nie podkręcało odpowiednie stężenie alkoholu we krwi, słowa trzeźwe, trzeźwiutkie, alkomat jak wariograf, ledwo drżał.
– A jak to było, gdy byłeś rzeźbiarzem? Rzeźbiłeś kiedyś świętych? – dopytywała Aneta, próbując znaleźć z ojcem zagubioną dawno nić porozumienia.
– Rzeźbiłem samych złoli. Hitlera, Stalina, swoją matkę. Wszystkich, jak leci. Raz tylko zrobiłem wyjątek i wyrzeźbiłem waszą mamuśkę, więc może jakoś tam dążyłem do świętości. Prędzej by mi łapa uschła, niżbym wyrzeźbił, weźmy na to, świętą Tereskę – zarechotał, a Aneta zamknęła się w sobie.
– A jak to robiłeś? Że najpierw ser, a potem nagle Hitler? – chciałam wiedzieć, szczerze zainteresowana tajnikami rzeźbiarstwa.
– Kobieto, przynieś mi kilogram sera – zarządził, a potem zebraliśmy się przy kuchennym blacie. – To było tak, że chodziliśmy z kumplami i zbieraliśmy kamienie, ale nie byle jakie, takie wielkie skurwysyny o wyglądzie dostojnych głazów. Układaliśmy je w kanciapie i raz podczas małej imprezki, ale tak na kulturalnie, herbatka, cukier, elegancko, no, właśnie wtedy zacząłem co nieco dłubać, ale chuja, nic nie ruszyło. Ze złości zacząłem pakować do buzi kanapki z ementalerem, a większość wyplułem, bo jakiś śmieć przyniósł zepsuty. Wtedy mnie olśniło. W tym mieście dwie rzeczy są pewne: kamienie to skurwiele i nigdy nie zabraknie nam sera. Nie ma bata, żebym nie miał skąd zajebać gomółki. No i wyskrobałem naszego nauczyciela od fizyki, bo był z niego kawał chuja, wszyscy od razu rozpoznali te bruzdy na czole. I miał taki włochaty pieprzyk. Zawsze gdy jakaś dziewczyna pojawiała się na imprezie, przychodził do mnie Wojtas i mówił, żebym wyrzeźbił jej mordę, to załapie jakieś punkty. I zgadzałem się, na szybko skubałem w kostkach, nieważne, czy edamski, czy szlachetny królewski, o tak. – Szybkie ruchy małym nożykiem. Strzępki sera spadały na stół, więc w końcu postanowiłyśmy z Martą to wykorzystać, sięgając po odpadki przy pracy i wciskając je sobie do ust. – Nie były to może takie postawne rzeźby jak ta z waszą babcią, ale słuchajcie, leciał Wojtas z tą kostką do dziewczyny, a potem wszystko szło już łatwo, a jak się rozeszło, że to ja jestem ten artysta, to laski ustawiały się do mnie w kolejce, chciały nago pozować, bo myślały, że wyrzeźbię im piersi w parmezanie. Tylko na waszej matce jakoś to nie robiło wrażenia, a przynajmniej nie dawała po sobie poznać, przechodziła obok mojej pracowni…
– Obok starego garażu sąsiada – uzupełniła matka.
– …obojętna i to mnie w niej zainteresowało. Łaziłem za nią jak pies, żeby inny mi jej nie wytropił. Znaczyłem teren wiórkami mozzarelli. Zapytałem kiedyś, czy nie chciałaby zostać uwieczniona w serze jak…
– …odlana w skrawku wieczności, exegi monumentum srentum
– dokończyła matka, przyłączając się do serowej uczty.
– To był mój niezawodny tekst na podryw. A wasza matka się śmiała i uznała, że jestem napuszony pozer.
– Powiedziałam mu, że skoro taki wielki artysta, to niech na ASP składa, i nawet spróbował, ale się nie dostał. Wtedy już mnie to nie obchodziło, zakochałam się, wpadłam. Zresztą może to i lepiej, nie byłoby nas stać na przeprowadzkę. Poszliśmy do roboty, stary trochę jeszcze podłubał, a potem wracał coraz bardziej styrany, na rękach pęcherze, i w końcu odechciało mu się tak dłubać.
Ojciec zahipnotyzowany. Jak gdyby ktoś wyjął mu wtyczkę. Coraz intensywniej skubał w serze, modelował, ugniatał. Ręce, które wydawały się niezdarne, zdolne tylko do miażdżenia butelek i demolowania mieszkania, były wyjątkowo spokojne. Lekko drżały. Jego czoło – legowisko zmarszczek.
– Kurwa mać! – wrzasnął i odrzucił niedokończone dzieło na stół. Była to serowa rzeźba Marty w nieco dłuższych włosach i sukience.
Gula wzruszenia zacisnęła mi gardło. Marta wpatrywała się w swoją podobiznę bez słowa.
– Jestem, kurwa, do niczego. Do niczego. Z taką trzęsawicą to mogę wyrzeźbić stare gówno – podsumował, a chwilę później wybiegł z domu. Matka za nim. Aneta telefon w dłoń i do salonu śmierdzącego wciąż odorem nasączonych wódą ryb.
Chwyciłyśmy za noże.
– Wydrąż mi rodzinę w serze – zażądała Marta.
Dałam z siebie wszystko. Po kilku minutach udało mi się stworzyć szczęśliwy dom z goudy. Byli w nim duży pies i mały kot, trzeźwi i szczęśliwi rodzice, miłe babcie, roześmiani dziadkowie. Nasze małe nachos reality. Układałyśmy serowe figurki w różnych miejscach. Parapet z kwiatami – wspólny wypad do dżungli. Garnek z wodą – rodzina na basenie. Nakrętka od słoika – niedzielny obiad, narada przy okrągłym stole.
Po kilku takich przetasowaniach zauważyłam coś dziwnego. Ser w niektórych miejscach zaczął się kruszyć, a twarze mieszały się ze sobą. Serowa Aneta zaczęła przypominać matkę – tak samo składały cienkie rączki do modlitwy przy krzyżu z zapałek. Marta podczas symulacji imprezy w Imperium Goudy wpadła razem z ojcem do szklanki. Obślizgłe ciała zostawiały na stole mokre ślady.
Tata artysta to więcej niż tata pijak. To coś, czym można chwalić się na przerwach między pierwszym a drugim batonem. To coś, za co koleżanki oddają ci gumy kulki. Za historie. Jeszcze jedna opowieść o rzeźbach. Tata wyskrobujący w serze wąsy Hitlera. To mogła być historia ratująca życie w podstawówce. Nikt nie chce słuchać o zarzyganych wycieraczkach i warkoczach zaplecionych przez matkę na odwal, w transie.
To mieszkanie ma swój ciężar. Wszyscy lubią czołgać się po podłodze.
Wrócili starzy. Ojciec nadąsany. Złapał swoją obślizgłą podobiznę i połknął ją na raz, nawet nie wiedząc, że dokonał w ten sposób autokanibalistycznego aktu.
Koncert otwieranych puszek. Matka odpaliła Beatlesów.
– Już zawsze będę nosić ją przy sobie. – Marta przytuliła serową rzeźbę ojca do piersi.
– Powinnaś ją zamrozić, bo inaczej spleśnieje.
– To nic. Czasami lubię ten smrodek.
– Jezu Chryste, tyle sera na marne – narzekała mama, zapisując straty w notatniku. – Nie wiem, jak my wyżyjemy do końca miesiąca.
Posprzątałyśmy blat i położyłyśmy się w jednym łóżku. Dziś nie przeszkadzały nam wrzaski ojca. Tego dnia kochałyśmy go bardziej niż kiedykolwiek.
Aleksandra Kasprzak – redaktorka naczelna ASZdziennika, autorka powieści „Wydrąż mi rodzinę w serze” (2024, BIuro Literackie), reprezentantka Polski na Mistrzostwach Świata Slamu Poetyckiego w Paryżu (2024), wielbicielka kotków i kaczek. Współmatka piesy Luny.
Jerzy Winciorek (10.09.2003) – odmawiam składania zeznań.