Pęd. Patos. Przystanek. Przestrzeń. Tasak Kowalskiego
Gustaw Owczarski
Pęd. Patos. Przystanek. Przestrzeń. Tasak Kowalskiego
Autobahny poskręcane jak korona. Nieograniczona prędkość. Zakręt. Wbija w siedzenia. Wszystko to nad naszą głową. Musimy się zadzierać nadwyrężając szyję i oddech w napiętej krtani. Długa prosta. Zatoka. Wydobyte z tego samego patosu. Prosta linia wyrzuca samym pędem w kolejne przystanki, bolące brzuchy i gęsią skórkę po tym, jak wysiadasz do niemiecko-szwedzkiego kibla przy autostradzie. Trzeba zjeść śniadanie. Nawet nie szukamy tych wysp, przystanków. Nagle się tam znajdujemy. Dlatego w tekstach Szymona, które wydają się być kilkoma obrazami zgranymi z różnych czasów, rejestrów, ciągle lecimy kometą po łuku. To co w warstwie symbolicznej/obrazowej Kowalskiego to drugorzędne, to miejsca zatrzymania w ciągle rozlegającym się dudnieniu wiecznej przejazdy, nieskończonego patosu mocarnej deklamacji. Łuk nie kończy się na zatoce. Zatoka to tylko wyimek. Bezpieczna przystań, która jednak sama niknie w horyzoncie. Horyzont przybywa i jest odziany. Każdy obraz się rozlega, bo głowa przeciążona dudnieniem ma po drodze załamania. Ważne jest to co pomiędzy tymi obrazami, a nawet bardziej to czego wyrzutami, wystrzałami, wybiciami są te obrazy, ta podskórna linia organizacji, popylająca zupełnie poza wszelkimi pionami i ich splotami.
Tasak tnie tą linię, a na punktach rozcięcia spinamy i wspinamy się w przystanki i tylko to widzimy na powierzchni. Trzymamy ten tasak i zarazem jesteśmy nim cięci. Siekanie w drodze wyrywania, przerywania niedającego spokoju patosu pędu. Mamy prześwit. Oddech. Wylegamy na powierzchnię po to, by zaraz znowu nas ściągnęło. Ten moment wychynięcia nie jest w stanie wytracić zupełnie podskórnego dudnienia patosu, dlatego każdy z tych prześwitów, każda z tych stacji rozlega się długą przełęczą. Odzianą w horyzont. Echa samochodu na autobahnie cichną bardzo powoli i każda z tych wyrw rozlega się hukiem upadającego Tyfona. Trzeba było go strącić? Chyba tak. Pierwotne odtrącenie semantycznego chaosu umożliwiło powstanie języka. Ale każdy symbol stoi jako pion wystrzelony przez zintensyfikowanie się podskórnego dudnienia tego co wyparte. Opiera się o ten dziki, monstrualny, źródłowy przepływ. Bierzemy więc tasak i kopiemy. Wyciągamy tą w pierwotnym geście odrzuconą asemiotyczną muzykę (spod) języka. A może by połknąć? No. Szymon nie tylko czuje tą siłę, ale też umie ją wytworzyć w swoich tekstach. To nie hipoteza łączenia, tylko efekt umiejętnego grania i na aulosie i na lirze. Daje nam tasak. Morusa krwią. Kopcie. Tnijcie. Schodźcie i wychodźcie. Zatoki zaprzęgnięte w rydwany podwodnych bestii. Jak żagle.
Geometria czy kartografia, gdzie ten pęd?
No właśnie, bo czy mieszkają pod skórą, jak mawia stare schizorzekadło? Czy może szybują nad głowami i musimy po nie sięgać. Z jednej długa kość udowa. Wymęczona. Rzeźnia. Rozlew i roztarg spazmów. Wylewanie spod. Z drugiej są “na górze”, bo “stratosfery upadają”. A może kartografia? Po drugiej stronie kompasu. Po drugiej stronie północy i drugiej stronie południa, które mogą wyjść w złączone północ i południe. Może na około: “rurą zjeżdżaliśmy”, jakiś kosmiczny wir co nas zasysa i nie puszcza? Balon na kwasie. Wyrwanie w tym modelu byłoby jednak de facto skuleniem, sikaniem ze strachu, antyrozległością, co też może ciekawie zadziałać. Niemożliwe schowanie się. Otoczenie, które nie daje wyjść. Ze zjeżdżalni w parku wodnym nie możemy wypaść. Przejazd jest pełen. Może jeszcze energia bandy? Albo po prostu jakiś lis witalis? Nie stwierdzajmy, który model jest najbardziej adekwatny. Przyjmijmy raz ten raz tamten i zobaczmy jak nam zadziałają.