ilustracja: Bartłomiej Górecki

Krótka historia tofu

Agnieszka Kuna

Krótka historia tofu

Albo, żeby wreszcie przestała jazgotać. Stuliła dziób, zamknęła pysk żeby. Pytać przestała. Kanciaste słowa trą jedno o drugie – zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt. Dźwięk wsiąka ci w tkanki. Błony komórkowe rezonują, przestrzenie pomiędzy odpowiadają echem i nagle trzeszczy ci całe ciało. Wibruje. A ona strzela strumieniami słów, jak mątwa. Raz za razem, raz za razem. Niezgrabne potykają się o struny głosowe, język, zęby, spadają z krawędzi warg. Na boki nimi pluje, bryzga bez ostrzeżenia. Gwizd bierze swój początek z tego miejsca w głowie, które należy utwardzić w dzieciństwie. Opada w dół. Przenika organy, naczynia krwionośne, mięśnie. Nabiera prędkości. Potężnieje. Z impetem odbija się od kości miednicy i jak piłka pchnięta rakietą, trafia cię w sam środek nieutwardzonego. I wtedy już nie ma ratunku. Ciśnienie rozrywa czaszkę jakby była skorupką jajka. Eksplozja wyrzuca kościane głazy, szarą substancję, szkarłatną galaretę. Ścięte temperaturą białko mózgu do złudzenia przypomina tofucznicę, którą zjadłeś na śniadanie. Erupcja trwa i trwa, ale w końcu słabnie, wyczerpuje zasoby, wiotczeje. Aż nastaje cisza. Miękka i chłodna jak szal z jedwabiu. Otulasz nią pękniętą głowę. Koi.

Kiedy miałem osiem lat zamieszkałem pod stołem. Stół wytyczał granice uniwersum, odgradzał od efektów ubocznych życia, trudnego do przeprocesowania nadmiaru. Toczone nogi niczym kolumny dźwigały sklepienie mojego nieba. Miejsca było dość dla mnie, kolekcji kamieni w odcieniu zielonym i wilka. Kamienie, dla utrzymania właściwego nasycenia barwy, codziennie trzeba było moczyć. Chciałem dla nich zbudować basen. Nie rozumiałem dlaczego pomysł nie spodobał się rodzicom – wystarczyło tylko wyrwać kilka desek z podłogi, zabezpieczyć folią, obmurować dookoła. Wyrobiłbym się w jedną noc, a spod obrusa przecież i tak nie byłoby nic widać. Ja miałbym rozwiązaną sprawę z kamieniami, wilk – swój wodopój, a w upalne dni, podczas obiadu, można byłoby moczyć nogi. Pozwoliłbym. Ale nie. Tak bardzo nie, że żadnej wody! Kompot zostawiał cukrowy film, do którego lepił się kurz, okruchy jedzenia i sierść wilka. To było nie do zaakceptowania. Żaden eksponat na coś takiego nie zasługiwał. Pozostała ślina; siki mnie brzydziły. Wkładałem więc kamienie do ust, jeden po drugim i przywracałem im zdrowy wygląd. Smakowały ziemiście. Albo raczej piaskowo, bo ziemia zostawia na podniebieniu próchniczną nutę, obietnicę życia. W smaku kamieni nie wyczuwałem życia. Wydawały się niewzruszone, niepodatne na żadne bodźce, niezmienne – idealnie martwe. Często fantazjowałem o byciu kamieniem. Ale nie byłem, więc potrzebowałem stołu. I wilka. Wilk służył do rozmowy – nie trzeba było używać słów. Słowa męczyły, irytowały, wpędzały w konsternację. Raz było ich za wiele, innym razem za mało, niełatwo było zrozumieć, co dokładnie oznaczają – weźmy „zamek”. Wilk służył też do tulenia. Nie uciskał, nie podrażniał, nie łaskotał, nie był wilgotny, za ciepły ani za zimny – nie przypominał ludzkiej skóry. Pachniał dzikością, wiatrem i czymś, czego wtedy nie umiałem nazwać, ale nie był to żaden z tych, trudnych do zniesienia, zapachów człowieka. I zadziwiał mnie swoją wilczą mądrością. Rozumiał, że może budzić strach, dlatego stawał się przezroczysty, kiedy musieliśmy przekroczyć granicę stołu. Z wilkiem to nie było takie trudne, jak wtedy kiedy go jeszcze nie miałem, ale i tak najbardziej wolałem zajmować się kamieniami i moim przyjacielem. Wyczesywałem mu sierść, usuwałem kleszcze i ciernie. Był mi za to wdzięczny nadstawiał łeb do głaskania, mrużąc z zadowoleniem oczy barwy miodu. Jedyne oczy, w które mogłem patrzeć.

Niektórych niepokoiło moje życie pod stołem. Choć starałem się być ostrożny, sekrety wyszły na jaw. Musieli mieć na mnie oko. I ucho. Mamlanie kamieni i niańczenie niewidzialnych zwierząt to zbrodnie, których ściąganie jest obywatelskim obowiązkiem. Rodzice uważali, że to przez zazdrość. Nie wszystkim przydarza się takie dziecko. Ale w miarę jak przybywało niewygodnych pytań, częściej powtarzali – wyrośnie. Słowo, jak słowo. Nie wykazałem zainteresowania. Minęło kilka bożych narodzeń i nic się nie zmieniło – ciągle miałem osiem lat. Na każde święta, oprócz niepotrzebnych rzeczy, dostawałem kolejne kamienie i nową smycz dla wilka. Aż pewnego dnia poczułem, że pod stołem zrobiło się ciaśniej, że nie mieszczą mi się nogi, a głowa trze o blat. Starałem się bardziej kulić w sobie, ale nie pomagało. Miejsca z każdym tygodniem było mniej. Przez chwilę nawet podejrzewałem wilka, że je za dużo, że roztył się od tego, że złośliwie podgryza stołowe nogi. Jednak on dalej patrzył na mnie w ten sam sposób, tym samym ruchem nadstawiał łeb do głaskania, pozwalał wtulić twarz w miękkie futro – nie mogło chodzić o niego. Upewniłem się, gdy dostrzegłem, że ulubione spodnie przestały zakrywać kostki i jeszcze zrobił mi się czarny paznokieć na obu paluchach. Zaczynałem wyrastać: z ubrań, z butów, ze stołu. Kiedy to zrozumiałem poczułem, że zamarzam. Chłód pełzł od dłoni i stóp w kierunku serca. Krew zaczęła gęstnieć, z trudem przeciskała się przez żyły i tętnice. Nie byłem w stanie zapanować nad drżeniem mięśni. Usta wypełnił smak piasku. Gdzieś na dnie świadomości wykiełkowała myśl, że może to pierwszy etap przeobrażenia. Uśmiechnąłem się do tej idei. Wtedy wilk rzucił się mnie ratować, wylizywać zgrabiałe nogi i ręce, jak psiego noworodka co chwila trącał nosem, żebym wreszcie zaciągnął powietrze, żebym się poruszył. Przywarł do mnie, okrył ciepłem życia. Hipotermia ustępowała. Nabierałem sił. Kiedy otworzyłem oczy leżałem na łóżku, w pokoju, który był mój zanim zamieszkałem pod stołem. Nie dostrzegłem wilka. I choć ciągle czułem jego ciepło, wilgoć języka, zapach sierści, jakaś część mnie widziała, że. Wtedy po raz pierwszy pękła mi głowa. Zerwało połączenie. Niesterowana wolą materia poczynała sobie bez śladu namysłu. Na początek rozprawiła się z kolekcją kamieni. Przestałem gustować w odcieniach zielonych – bliżej mi teraz było do barwy ołowiu. W skali rażenia ołów również bardziej mi odpowiadał. Zielone kamyki wybiły tylko kilka szyb. I jedno oko. Potem pod topór poszedł stół – ten naprawdę zasługiwał na to, co go spotkało. Miał tylko jedno zadanie. Tak wiele od niego oczekiwałem? Po wilku została obroża i smycze, po jednej na każde boże narodzenie mojego życia pod stołem. Schowałem je pod poduszkę. Cień znajomej woni dawał ukojenie, pozwalał zasnąć. Każdej nocy śniłem, że wrócił. Każdego ranka odkrywałem, że sny mamią, że nie warto jest wierzyć w sny. Ciało zamanifestowało tęsknotę wstrętem do mięsa. Mięso w dotyku było zimne, bezwładne i śliskie. Zalatywało padliną. Podrywało żołądek. Byłem zdumiony, że smak martwizny nęcił, zaś jej aromat tak bardzo odstręczał. Przecież zmysł smaku wydaje się być tak blisko zmysłu powonienia. Dużo o tym myślałem: o braku wilka, oszukanych zmysłach i mięsie. W klatce piersiowej rosła mi wielka kula. Czy fakt przyznania się do winy usprawiedliwia grzech? Wołowina, wieprzowina, moja wina. I co to zmienia? Nie przeproszę schabowego na talerzu za cierpienie zamkniętej w klatce maciory, której odebrano dzieci. Potem ekspresowo je utuczono, a kiedy były odpowiednio tłuściutkie, w ścisku i duchocie, bez dostępu do wody przetransportowano do ubojni. Nie do rzeźni. Nie, nie! W rzeźni są źli rzeźnicy, a w ubojni humanitarny prąd albo gaz. Od tego też eksplodowała mi głowa. I za każdym razem, gdy ktoś próbował zakopać w ziemniakach, przemycić w sałatce, zawinąć w plaster sera – wołowinę, wieprzowinę, moją wielką winę.   

Kiedy wielokrotnie układasz te same puzzle, poszczególne fragmenty obrazu tracą dopasowanie, wiązania się rozluźniają, rysunek na krawędziach traci wyrazistość. Moja czaszka była jak sfatygowane puzzle. Gdy rozpalała się w niej jakaś myśl, idea, osąd, czy wniosek, światło przesączało się szczelinami. Nie byłem w stanie dostrzec całości, wymykała się pełnemu zrozumieniu. Dręczył mnie niepokój, że dla innych widoczny jestem tylko z tych skrawków, którym udało się wydostać z głowy. Układanka była niekompletna. Brakowało części – każdemu uczestnikowi zabawy innych. Dysonans poznawczy. Powodów do eksplozji przybywało, a wraz z nimi ubytków niemożliwych do zasklepienia. Coraz trudniej było dopasować. Nastała noc, w którą wsiąkałem jak w bagno. Im usilniej próbowałem się wydostać, tym mocniej zasysało. Szamotałem się desperacko, ale w końcu zabrakło mi sił, straciłem wolę. Opadałem. Wątpliwość krucha, jak zeszłoroczny liść dzieliła mnie od  przekonania, że dobrze jest obrócić się w kamień. Rzadko pojawiały się inne myśli, jeszcze rzadziej kompletne, ale tą jedną zobaczyłem w całości – rozświetliła głowę, jak neon: „co jeśli wilk wróci i mnie nie zastanie”? Zebrałem się na jeszcze jeden wysiłek.

Od miesiąca prowadzi z tobą terapię. Zadaje pytania, na które próbujesz znaleźć odpowiedzi, bardzo się starasz. Zacementowali ci głowę zaprawą ze słodkich drażetek. Kręci ci się od nich cały świat, albo to może świat kręci tobą – nie masz pewności. Z mozołem upychasz w zaprawie pokruszone fragmenty, cegiełki dopasowujesz jedna do drugiej, żeby nie prześwitywało. Ale światło ciągle ucieka. Noc je pożera bez popijania, trzeszczą żuwaczki. Powiedziała, że dzisiaj, że dzisiaj to już koniecznie, bo ona plan musi ułożyć, plan musi mieć, nie można tak bez planu, leczenie jest bezskuteczne. Ruszyłbyś przed siebie, do siebie poszedłbyś, ale nie ma klamki, nie ma klamek, w oknach też. A ona mówi, cały czas mówi, słów oczekuje, odpowiedzi żąda, pożąda, łże, żre. Po wszystkim jej mówisz, że tofu przestało ci smakować.

Agnieszka Kuna – prozaiczka, autorka opowiadań publikowanych w pismach: Magazyn Wizje, Fabularie, Arterie, Akant, Drobiazgi, Strona Czynna, Tlen Literacki i Zakład. Uczestniczka pracowni prozy Biura Literackiego w roku 2019 i 2021. Entuzjastka i propagatorka kreatywnego pisania, właścicielka marki Z Pasji do Pisania. Obserwatorka rzeczywistości z radarem nastawionym na emocje. Ceni dobre opowieści, zaskakujące formą i językiem. Cierpi na zespół kompulsywnego podążania za uciekającym kursorem.

Bartłomiej Górecki  (ur. 1992 r.) – Absolwent malarstwa na ASP w Katowicach. Zajmuje się malarstwem, rysunkiem, wideoartem, fotografią analogową oraz muzyką.
W 2016r. zadebiutowałem pierwszą wystawą indywidualną w Galerii Pojedynczej w Centrum Kultury im. Krystyny Bochenek w Katowicach.
Brałem udział w wystawach zbiorowych:
2013 – Golden Vision Music & Art Festiwal – Huta Uthemana w Katowicach
2014 – Studencki Obraz Roku – Dagma Art – Katowice
2015 – Wystawa fotografii Srebrny Pył/Sribrny Prach – Stacja Artystyczna RYNEK – Gliwice
2016 – Błąd w Grafice – Galeria Engram, Katowice Miasto Ogrodów
2017 – Ludzie z Gumy – Zmagania z Materią – Rondo Sztuki w Katowicach
2017 – Pracownia Kazimierza Cieślika – Galeria + Rondo Sztuki
2017 – Proszę się rozejść! Tu nie ma na co patrzeć – Galeria Pojedyncza – Katowice
2018 – II Przegląd Sztuki Współczesnej Nowa Awangarda
Od 2018r. Zajmuję się tworzeniem opraw graficznych do muzyki, tworzę ilustracje i komiksy.
2021 – publikacja komiksu w magazynie Fragile
2022 – publikacja oprawy graficznej albumu Aemdeha GF projektu Brudny Opos – publikacja komiksu w magazynie Stoner Polski
Artysta publikował również pod pseudonimem Nasturcja Podolak i wydał następujące pozycje:
• „ja i Ja” – komiks na podstawie scenariusza Łukasza Krajnika, wydany w portalu „Stoner Polski”
•„?” – komiks do scenariusza konsumenta popkultury, Łukasza Krajnika, wydany w portalu „Stoner Polski”
• Realizacja ilustracji i logo dla „Kulturalnego Samplingu” na portalu FB
• Realizacja ilustracji do czasopisma literackiego „Epea”