ilustracja: Piotrek Jurczyński

Zwoje

Echo Palonek – Kozdęba

Zwoje

Biała recepcja. Kamera wisi jak dżumowy wrzód na pachwinie sufitu. Recepcjonista obserwuje wejście, rękami bębni na kolanach, ale zaraz przestaje, zaciska dłonie w pięści, chowa je za sobą. Odruch. Kamera czerni się nad głową. Recepcjonista chce spojrzeć na zegarek, ale na nadgarstku znajduje pustkę; ma puste kieszenie. Czas można odliczać na wiele sposobów, choć nie powinno się na żaden — można liczyć sekundy, raz Missisipi, dwa Missisipi, trzy… albo śledzić słońce za mleczno-mglistą szybą, z której Recepcjonista co jakiś czas zmywa odciski palców wchodzących; albo chodzić równymi krokami długim korytarzem i szacować, że droga w jedną stronę zajmuje około trzech minut z sekundami. Nie potrzebujemy dokładności. Recepcjonista cieszy się z tego, co ma. Stara się nie chodzić zbyt często, żeby nie wzbudzać podejrzeń, że łamie regulamin. Kamera wysuwa główkę z wysokiego kąta.

Recepcjonista czeka, aż przyjdzie kolejna zmiana. Wyobraża sobie, że otwiera wielki zeszyt, pokazuje, kto jeszcze dzisiaj przyjdzie, po czym ubiera się i znika, znika jak najprędzej, niemal wybiega z budynku, choć stara się kroczyć miarowo, nie przyspieszać czasu, nigdy nie przyspieszać czasu, a już szczególnie, jeśli w recepcji kręcą się klienci. Wychodzi i — nieważne — nie może o tym teraz myśleć.

Siedzi przy biurku, za nim biała ściana, przed nim biała ściana, drzwi również białe. Za jedyne ozdoby służą napisy, krótkie informacje, prośba o zachowanie ciszy, oddanie telefonów przed wejściem na salę, przygotowanie dowodów tożsamości, poproszenie o fakturę podczas dokonywania płatności, w przeciwnym razie prośba może nie zostać spełniona — czytał to już tyle razy, że może wyobrazić sobie ścianę ze szczegółami i wyrecytować to, co się na niej znajduje bez zająknięcia, ale nigdy tego nie robił, nie wiedział, przed kim mógłby się w ten sposób popisać. Zwykle ma ją tylko dla siebie. On i ściana. I ręce splecione na plecach, żeby przestały się ruszać, żeby wyłupiaste oko kamery nie uchwyciło niepożądanego ruchu. Wyprostowana postawa. Oczekiwanie. Oczekiwanie. Ocze — ktoś popycha zamknięte drzwi i cała framuga drży od nagłego kontaktu z obcym ciałem. Recepcjonista wzdryga się, wstaje, przechodzi przez niewielkie pomieszczenie, sięga do klamki, zanim stojący na zewnątrz szarpnie jeszcze raz, i wpuszcza jesienne powietrze do środka. Razem z parą, mężczyzną w ciasnym garniturze — zbyt ciasnym, opinającym go, jakby chciał wydusić powietrze — i kobietą w długim płaszczu, którym owija się, jakby marzła, wpada garść bezpańskich chwil. Unoszą się jak kurz w powietrzu. Recepcjonista śledzi je wzrokiem. Dzień dobry, zapraszam, mówi i wraca na swoje stanowisko. Nie lubi przestrzeni między biurkiem a drzwiami. Woli stać za barierą.

My na jedenastą trzydzieści, mówi głośno mężczyzna. Recepcjonista krzywi się — zaskoczenie hałasem trwa ułamek sekundy, niewystarczająco, żeby kamera to zobaczyła, ma nadzieję, kiedy przybiera spokojną minę, szuka w zeszycie nazwiska, które podał mu klient i kiwa głową — powoli, z lekkim uśmiechem, z nieznacznie przymrużonymi oczami. A więc, jedenasta trzydzieści, myśli i koryguje swoje wewnętrzne kalkulacje. Tym razem pomylił się o prawie godzinę. Ktoś inny odpowiada za zewnętrzny, codzienny czas, za rejestrację klientów, za pilnowanie terminów. On ma się tym nie przejmować. Musi oczyścić myśli z tego, jak czas płynie poza budynkiem. Tak ma w umowie.

W czarnej powierzchni kamery odbijają się trzy postacie. Proszę uprzejmie o wypełnienie formularza, mówi Recepcjonista i podsuwa mężczyźnie (kobieta trzyma się z tyłu, szuka czegoś wzrokiem na bladych ścianach i Recepcjonista chciałby, żeby przestała, chce powiedzieć, że nie znajdzie niczego, na czym może zawiesić wzrok, ale milczy) kartkę z kilkoma rubrykami. W odpowiedzi słyszy westchnięcie.

Czy to wszystko konieczne? pyta mężczyzna, znudzony już na wstępie. Dobrze. Recepcjonista kiwa głową, stara się przybrać współczujący wyraz twarzy i siada przy biurku, żeby nie pospieszać klienta, który i tak przestępuje już nerwowo z nogi na nogę, grzebie w portfelu w poszukiwaniu dowodu osobistego, przegląda przy okazji pliki banknotów, które wręcza Recepcjoniście po nabazgraniu paru słów na kartce i złożeniu zamaszystego podpisu tylko odrobinę w złym miejscu, tak, że podpis Recepcjonisty też się jeszcze zmieści, jeśli odpowiednio go ściśnie.

Osiemset, tak? pyta głosem, który nie szuka wiedzy, tylko potwierdzenia.

Wersja deluxe, którą państwo zamówili, kosztuje osiemset piętnaście.

Cisza. Mężczyzna się zastanawia. A zniżka jakaś?

Recepcjonista milczy.

No wie pan, pan mi teraz daruje te piętnaście, a ja was polecę komu trzeba, klientów wam sprowadzę, ja mam firmę, firmowy wyjazd do was bym zorganizował wszystkim z zarządu, bo wie pan, ja bardzo wierzę w waszą misję, w dzisiejszym społeczeństwie, w tych czasach, żeby coś takiego robić, to trzeba mieć jaja, trzeba mieć pomysł i ja to doceniam w was, wie pan, więc może jak swój ze swoim, jak przedsiębiorca z przedsiębiorcą, dogadajmy się. Obraca wypchany portfel w palcach, kiedy mówi. Recepcjonista śledzi ruchy jego palców. Osiemset piętnaście, powtarza powoli. Mężczyzna wzdycha i wyłuskuje stówę z gąszczu banknotów. Recepcjonista wydaje mu resztę.

Proszę za mną, mówi. Sala dziesięć. Na końcu korytarza. Idą przez biel na bieli, mijają zlewające się ze sobą ściany i drzwi, zza których nie słychać choćby słowa, choćby ruchu, i docierają do ostatnich, które Recepcjonista otwiera dyndającą przy pasku kartą magnetyczną i wpuszcza parę do środka. Przygląda się twarzy kobiety. Nie może odgadnąć jej emocji. Mężczyzna wciąż nosi maskę irytacji. Lekko mu bez piętnastu złotych.

Recepcjonista zamyka za nimi drzwi i przez chwilę czeka — wyobraża sobie jasną salę pełną krzeseł, tylko trochę niewygodnych, takich, które nie prowokują zaśnięcia. Stoją przy ścianach, zwrócone ku pustemu środkowi, czekają na kogoś, kto się nie zjawia. Para zostaje tam sama. Recepcjonista zdążył zauważyć, że nie wybrali krzeseł obok siebie. Usiedli po przeciwległych stronach sali i rozglądali się dookoła, wzrok prześlizgiwał się po równomiernie oświetlonym pomieszczeniu bez ozdób, z jednym okienkiem, przez które nie mogą zobaczyć nic, ponieważ tak jak drzwi wejściowe do tej części budynku, szybę pokrywa mlecznobiała mgła. Proszę czekać, powiedział Recepcjonista, kiedy zajęli miejsca. Wrócę po państwa. I tyle — nie potrzebowali więcej instrukcji. Nie mógł udzielić więcej informacji, nawet gdyby chciał. Kamera pęcznieje pod sufitem jak napięty pryszcz.

A teraz został sam. I oni zostali sami. Podchodzi do okienka od drugiej strony i zagląda. Z zewnątrz pokoju mętna biel nie wygląda jak mętna biel. Może zobaczyć, jak mężczyzna wstaje z krzesła i przechadza się po pokoju, klepie się po kieszeni, w której przed chwilą znajdował się telefon, patrzy na pozbawiony zegarka nadgarstek, wzdycha, krąży, mija kobietę, która nie zdjęła płaszcza — owinęła się nim szczelniej, wcisnęła w krzesło, nie zdradza niczego, trwa. Jego przeciwieństwo. Mężczyzna puka w ściany, zadziera głowę, zbliża twarz do maleńkiego okienka i Recepcjonista odruchowo się cofa, ale zaraz wraca. Patrzy w zmrużone niedostrzegające go oczy. Mężczyzna wznawia obchód, siada na każdym krześle po kolei, ponownie wzdycha, kładzie się, zamyka oczy, wstaje, chodzi, szuka w kieszeniach czegokolwiek, co zajęłoby mu ręce i wreszcie mówi do kobiety — ale Recepcjonista nie słyszy słów. Przygląda się ruchowi jego warg, próbuje wyczytać komunikat. Mężczyzna się śmieje. Kobieta nie. Wydaje się go nie zauważać. Odpowiada coś krótko. Odwraca się bokiem, patrzy w przeciwległy koniec pomieszczenia. Recepcjonista śledzi wzrokiem jej profil, wyraźnie zarysowaną szczękę, naprężone mięśnie twarzy, jakby przez cały czas musiała się kontrolować, żeby nie wybuchnąć. Kobieta rusza ustami, w przestrzeni pojawiają się słowa, wiszą, zagęszczają powietrze, psują wszystko, ponieważ mężczyzna skupia się tylko na niej, podnosi głos, kłócą się, przestają rozglądać się po jasnej, nudnej poczekalni. Recepcjonista chciałby wejść, rozdzielić ich, kazać siedzieć i czekać. Wie, że nie może. Odruch zostaje. Po prostu czekajcie, szepcze do okienka i liczyłby, że magia słów dosięgnie ich i usadzi na krzesłach, gdyby w cokolwiek takiego wierzył. Powinni milczeć, tak wychodzi najlepiej: jak człowiek zostaje sam ze swoimi myślami. Wtedy procedura działa idealnie. Recepcjonista już wie, że wyjdą niezadowoleni. Przyciska nos do szyby. Zostawia na niej ślad potu. Ściera go rękawem. Kamera łypie z sufitu na pustą recepcję. Druga kamera wytrzeszcza oko na niego, widzi, że stoi lekko pochylony, oddycha ciężko, opiera dłonie na ścianie i wciska się w okienko, jakby chciał przez nie przejść.

Odrywa się. Musi przestać. Może to on zaburza procedurę. Recepcjonista nie może zabijać czasu. Jego rozciąganie to delikatny proces, na który wpłynie każdy ruch, każda dystrakcja, każde ciekawe zdarzenie. Recepcjonista biegnie przez korytarz z rękami w kieszeniach i siada z impetem na recepcyjnym fotelu. Prostuje się, nie kręci głową. Zamiera — tak, żeby obraz na kamerze sprawiał wrażenie zawieszonego. Tak najlepiej. Nie musi pilnować klientów. Drzwi otworzą się same, kiedy upłynie czas, za który zapłacili, rozciągnięty do granic możliwości, rozepchany, opuchnięty, sklejony w ciągłą gęstą całość z proszku momentów. Za to płacą. Za ekspansję.

Recepcjonista liczy w głowie sekundy. Często wyobraża sobie, że w nieokreślonym miejscu w budynku Człowiek z Laptopem patrzy na kamery, patrzy na czas, widzi jak zwalnia. Widzi też, myśli Recepcjonista, jak kobieta i mężczyzna przestają się kłócić, milkną na chwilę, siadają na krzesłach i prawie się nie ruszają. Co jakiś czas zmieniają pozycje. Mężczyzna przysypia. Kobieta obserwuje go uważnie. Czeka cierpliwie. Rozciąganie czasu działa na niego bardziej. Znosi je z trudem. Żeby się rozbudzić, podchodzi do drzwi i wali w nie pięścią. Recepcjonista słyszy dudnienie jak z zaświatów, z głębi trumny. Nie reaguje. Mężczyzna może walić w drzwi ile chce. Nie przeszkadza to w niczym. W końcu męczy się i siada na białej podłodze. Opiera się o drzwi. Mówi coś do kobiety, która uśmiecha się lekko, pogardliwie. Recepcjonista chciałby włączyć odtwarzanie i cofnąć się o kilkanaście sekund. Zapętlić sobie to drgnięcie. Lekki skurcz warg. Mężczyzna też to zauważył. Robi się czerwony na twarzy. Krzyczy i kopie nogami podłogę, ścianę, tarza się po ziemi jak małe dziecko, czas prawie nie mija, wszystko działa tak, jak powinno, moment rozciąga się w nieskończoność, tak im się wydaje. Różnie to później opisują. Zwykle mówią, że trafili do piekła. Albo do czyśćca. Coś religijnego odpala się w ludziach, którzy doświadczyli takiej procedury. Czekanie uruchamia w nich dawne pokłady lęku przed wiecznością.

Kobieta wykonuje pierwszy od dłuższej chwili ruch — wstaje, robi małe kółka wokół leżącego na ziemi mężczyzny zmienionego w małego chłopca, który wygląda, jakby płakał. Stawia równe kroki, mówi, widać jad na jej wargach, słowa spływają na ziemię i mężczyzna niemal zlizuje je z posadzki, czerwieni się jeszcze bardziej, pokazuje na nią palcem, kopie drzwi, kopie, aż zaczynają drżeć i Recepcjonista podchodzi bliżej, żeby upewnić się, że nic złego się nie dzieje. Ich kłótnia już dawno wyszła z obszaru ciekawego zajęcia. Torturują się nawzajem. Wspomagają moment, który nie mija, pomagają mu rosnąć i rosnąć do rozmiarów, które nie przystają do czasu na zewnątrz. Recepcjonista zagląda przez okienko. Widzi jak mężczyzna łapie kobietę za kostkę i zmusza ją do zatrzymania. Kobieta wyrywa nogę, wraca na krzesło. Podnosi głos po raz pierwszy. Recepcjonista przeprasza w myślach kamerę. Nie może ulegać ciekawości. Mimo wszystko chłonie każdą sekundę należącą do obcej pary.

Do czego służy wewnętrzny recepcjonista? Recepcjonista kiedyś się zastanawiał, chciał zapytać Człowieka Z Laptopem, ale nie spotyka go poza myślami. Człowiek Z Laptopem mógłby mieć kilka pomysłów, na przykład to, że klienci lubią, kiedy sprzedawca, dostarczyciel usług, sam wygląda jak klient, który zabłądził za ladę. Kiedy miejsce zachowuje spójność, kiedy nie czują się gorsi od tego, kto ich obsługuje. Recepcjonista zastanowiłby się chwilę i pomyślał, że nie czuje się jak obsługa. Czuje się jak element wyposażenia, niezbędny ruchomy mebel, konieczna część procesu. Jeśli zniknie, miejsce zniknie.

Proces. Recepcjonista wierci się nerwowo na krześle. Chce podejść jeszcze raz, sprawdzić, co się dzieje, zaryzykować, że Człowiek Z Laptopem zobaczy go w swoim biurze na ekranie i powiadomi kogo trzeba — nie może pozwolić sobie na stratę pracy, nie teraz, kiedy — nieważne — nie może o tym myśleć, nie może zabijać czasu. Kamera puszcza czarną bańkę z sufitu. W okienku kobieta wciska się w ścianę na końcu poczekalni, blada, a mężczyzna uderza lekko głową o drzwi, o które cały czas się opiera — na jego twarzy nie widać wiele, odpływa, znajduje się w momencie, w którym nie potrafi już się doliczyć, ile czasu upłynęło. Ile mu się wydaje, zastanawia się Recepcjonista, tydzień? Dzień?

Kamera śledzi każdy ich ruch, rejestruje każdą rozciągniętą sekundę, kompresuje je w coś wymiernego, co można później odtworzyć, żeby wytyczyć trasę od chwili do chwili, choć w pomieszczeniu dzieje się coś, czego pracownik zewnętrznej recepcji czy nawet Człowiek Z Laptopem nie potrafiłby sobie wyobrazić. Recepcjonista wyobraża sobie to nieco lepiej. Przyzwyczaja się do jednej daty w kalendarzu.

Nie. Nie może o tym myśleć, nie może o tym myśleć, wstaje, robi kilka kółek wbrew wytrzeszczonemu oku kamery, siada, zaciska oczy, raz Missisipi, dwa Missisipi, trzy…

Mężczyzna porusza ustami powoli, cedzi słowa, zaczyna rozumieć, że moment ich wypowiadania zazębia się z setkami momentów, które dzieją się na zewnątrz, że procedura działa, chwila rozciąga się w bólach, ale jeszcze się jej nie poddaje, mimo że wie, że nie może nic zrobić, że jego wołanie nie zostanie wysłuchane, chyba że zaistnieje realna medyczna potrzeba przerwania delikatnej procedury i gwałtownego skurczenia czasu do normalnych rozmiarów, przywrócenia toku zdarzeń, w których myśl nie trwa przez wieki bez odpuszczania, nie drąży dziur w głowie.

Recepcjonista myli się i zaczyna od początku. Zebrane w tajemnicy godziny wypadają mu z rąk. Może Człowiek Z Laptopem ma rację, kiedy wypowiada w jego głowie swoje teorie. Recepcjonista czuje się jak maskotka tego miejsca.

I kończy się. Procedura się kończy. Kończy się po tygodniach, które minęły wewnątrz. Drzwi uchylają się, mężczyzna się przewraca i zbiera się z ziemi. Ma rozkojarzone spojrzenie, rozciągnięty czas boli, kiedy wraca na swoje miejsce. Kobieta wstaje gwałtownie, przeskakuje przez ciało partnera i idzie korytarzem, oddala się od tygodnia konwersacji, od tygodnia jednej myśli, od czasu, którego obecność czuła nieustannie i nie mogła zadać mu śmierci. Podchodzi do Recepcjonisty. On sam musi przestawić się z istnienia w wieczności do istnienia w dynamicznych momentach interakcji. Rozciągnięty czas zawsze trochę wycieka z poczekalni. Recepcjonista z każdym dniem zauważa, że w swoich godzinowych szacunkach myli się coraz bardziej. Kobieta nie patrzy na niego. Stoi. Czeka, aż mężczyzna pozbiera się z ziemi, pociągnie za końce ciasnej marynarki, otrzepie się z niewidzialnego kurzu i wyprostuje plecy wystudiowanym ruchem kogoś, kto bardzo chce wyglądać na wyższego. Recepcjonista uśmiecha się. Teraz staje się najpotrzebniejszy. Jak się pani czuje? pyta i sili się na uśmiech, lekki, bez pokazywania zębów. Pamięta, że przy szczerym uśmiechu mrużą się oczy. Kobieta lustruje go wzrokiem. Nie odzywa się. Drżą jej kąciki ust. Recepcjonista nie wie, czy chce odwzajemnić uśmiech, czy się rozpłakać. Jej gest wydaje się trwać za długo. Napuchnięta chwila rozlewa się po podłodze przez wciąż niezamknięte drzwi. Mężczyzna stoi w nich i chwieje się. Rusza szczęką, łapie równowagę i w końcu rusza korytarzem, prawie biegnie, opiera się o biurko obiema dłońmi i sprawia, że Recepcjonista wstaje. Co to, kurwa… co się stało? krzyczy mężczyzna, a Recepcjonista zaczyna tłumaczyć, mówi spokojnie, mówi składnie, sam czuje się z siebie zadowolony, ale mężczyzna nie chce słuchać. Zwrot, chcę zwrot natychmiastowy, wy pojeby, skurwysyny… Recepcjonista żałuje, że kamera nie posiada mikrofonu, żeby Człowiek Z Laptopem mógł oglądać coś więcej niż pantomimę wściekłości. Stoi bez ruchu, prawie na baczność. Czuje, jak drobinki śliny lądują na jego twarzy. Mężczyzna chwyta telefon, który Recepcjonista mu podaje i wymachuje nim w powietrzu; mój prawnik się z wami skontaktuje, skurwysyny, nie odpuszczę wam tego, nie odpuszczę, pieniądze, pieniądze chcę zobaczyć w tej chwili w tej tu dłoni — i wyciąga dłoń przed siebie, pokazuje na nią palcem drugiej. Recepcjonista kręci głową. Usługa została zrealizowana poprawnie. Otrzymali państwo to, za co zapłacili. CHUJ MNIE TO OBCHODZI, wydziera się mężczyzna, znów czerwony na twarzy, mały w wielkiej, pustej recepcji. Recepcjonista klika guzik pod ladą. Wyobraża sobie, że Człowiek Z Laptopem mlaska, wydłubuje językiem z zębów kawałek chipsa i sprawdza powiadomienie. Pociąga nosem i klika kilka rzeczy. Po chwili w wewnętrznej recepcji pojawia się ubrany ochroniarsko ochroniarz.

Mężczyzna wygląda na przestraszonego, blado-czerwony, patriotycznie, przygląda się ochroniarzowi, spogląda to na niego, to na Recepcjonistę, słowa utykają mu w gardle. Recepcjonista klepie swoją formułkę, oferuje wodę, herbatę, kawę, tłumaczy, na czym polega rozciąganie czasu, ale mężczyzna przerywa mu machnięciem ręki; wiem, na czym polega, czytałem na waszej stronie. Milczą. Ochroniarz krzyżuje ręce na piersi, opiera się o ścianę, rozgląda się po recepcji, w której nie pojawia się często. Zwykle siedzi w kantorku z drugim ochroniarzem i grają w szachy.

Mężczyzna cofa się, wciąż lekko drży, czas powoli wraca na miejsce. Łapie kobietę pod ramię, za ramię, chwyta ją jak zwierzę i wychodzi, wyciąga ją za sobą. Kobieta delikatnie mu się wyrywa, mówi coś, on głośniej; co ty kurwa opowiadasz, że sobie przemyślałaś wszystko, siedzieliśmy tam z minutę, dwie, a ty sobie przemyślałaś, śmieszne, nasze małżeństwo przemyślałaś, w dwie minuty! krzyczy mężczyzna. Zatrzymują się tuż za drzwiami. Mężczyzna blokuje je swoim ciałem, a Recepcjonista stara się nie wyglądać przez szparę na zewnętrzną recepcję, w której widzi ludzi i kolory inne niż biel. Czuje jak czas rozlewa się i miesza. Nie wytrzymuje. Podchodzi i popycha drzwi. Mężczyzna przesuwa się i para ginie po drugiej stronie, w normalnym czasie, wśród dystrakcji, za których brak chcieli zapłacić osiemset piętnaście złotych, by poczuć — ludzie różnie mówią, co się czuje, ale w większości nie mają słów, nie potrafią pokazać różnicy między zatrzymaniem czasu, wypadnięciem z czasu, a jego rozciągnięciem, wydłużeniem go jak rozwałkowany w rękach sznur plasteliny, który staje się coraz cieńszy, widać na nim wszystkie momenty, widać, jak oplatają się wokół obserwującego, wiją się na podłodze i można ich dotknąć, a później, kiedy czas zwija się z powrotem, momenty łączą się w papkę, w kulę — wyglądają inaczej, choć nikt nie potrafi powiedzieć, co się w nich zmieniło. Tracą iluzję poukładania. Lepią się do siebie, wszystkie razem, żaden osobno. Poczekalnia działa w sposób, którego Recepcjonista sobie nie wyobraża. Może go tylko doświadczyć przez nieszczelne drzwi, przez godziny spędzone na obserwowaniu klientów, sprzątaniu po nich, kiedy któryś nie wytrzyma i zwymiotuje z wrażenia, kłóceniu się, kiedy oczekiwanie w nieskończoność w rozciągniętym, a później zwiniętym w jednej chwili czasie przerazi kogoś tak bardzo, że zacznie wygrażać pięściami i powstrzymuje go tylko oderwanie ochroniarza od szachów.

Recepcjonista idzie domknąć drzwi do dziesiątki. Doliczył się minuty, ale czuje, że liczył ją przez godzinę. Ostatnio nie potrafi niczego się doliczyć. Plastelinowa kula, w którą zwinął się robak czasu, traci kształty.

Później zamyka się w łazience. Patrzy w lustro. Z lustra wygląda na niego osoba o ziemistej cerze i podkrążonych oczach. Przygładza włosy. Urosły. Sięgają już ramion — a nawet dalej, opadają za nie, mogą zasłonić całą twarz. Recepcjonista opiera się na umywalce i widzi, że zarosła brudem, jej biel zniknęła, a przecież jeszcze wczoraj ktoś tu sprzątał, ta Ukrainka, nie pamięta jej imienia; chyba mu się nawet nie przedstawiła. Wczoraj, pamięta, wczoraj tu sprzątała. Obraz w lustrze przysłaniają plamy, Recepcjonista widzi siebie między nimi, widzi swoją zmiętą białą koszulę, która zaczyna na nim wisieć, chociaż niedawno jeszcze opinała go ciasno; widzi swoje dłonie, długie paznokcie. Zamyka się w jednej z kabin. Sika, sika i sika, mocz wylewa się z niego bez końca. Kiedy ostatnio sikałem? myśli i stwierdza, że nie pamięta. Wychodzi i myje ręce. Pozwala włosom opaść na twarz. Sięgają za obojczyki. Urosły? Przez tę chwilę? Przygląda się im, odrzuca na plecy, opadają na łopatki. Urosły. Zdecydowanie urosły od ostatniego momentu, w którym spojrzał w lustro. Ich brąz zmatowiał. Przygląda się swojej twarzy. Ma żółtawe zęby i popękane wargi. Na czole wyszła permanentna zmarszczka — wygląda, jakby ciągle się skupiał. Jak długo tu siedzę? myśli. Przykłada czoło do zimnej tafli lustra. To tylko czas, tylko czas wycieka, tylko czas, mówi sobie i czuje, jak chłód rozchodzi się po głowie.

W innym pomieszczeniu właśnie kończy się sesja, jedna z dłuższych, takich, które zostawiają kłęby czasu wszędzie. Szczelność pomieszczeń pozostawia wiele do życzenia. Otwierają się drzwi, Recepcjonista słyszy kroki, odrywa się od lustra i wychodzi z łazienki, żeby spotkać klienta w recepcji, zaoferować mu coś do picia, zapytać, jak się czuje, przeprowadzić debriefing, którego nauczył się lata temu na szkoleniu — w innym życiu, w czasach, które zacierają się, kiedy tylko odwróci od nich myśl; w czasach, kiedy szukał pracy i znalazł ogłoszenie tego miejsca, poszedł na rozmowę i usłyszał, że bierze udział w czymś ważnym, potrzebnym, że zmienia świat i formę ludzkiej uważności, i uwierzył we wszystko, został, a teraz biegnie na spotkanie mężczyzny, za którym rozpleciony długi czas ciągnie się jak papier toaletowy przyklejony do buta i zwija się jak skołtuniony kłębek wełny, plącze się Recepcjoniście pod nogami, wchodzi mu do kieszeni, ciąży jak cała reszta pozwijanych wokół niego i w nim czasów. Dzień dobry, woła z uśmiechem. Ma zachrypnięty głos. Klient uśmiecha się, dzień dobry, dziękuję, kolejna bardzo udana wizyta, z żonką ostatnio przyszedłem, dała się namówić pierwszy raz i mówiła później, że świetnie, świetny relaks, świetna sprawa, odpocząć trochę od tego pędu codzienności, zajrzeć w głąb siebie, to lepsze niż medytacja, bo zostaje z tobą, znaczy z panem, przepraszam najmocniej, zostaje z panem ten czas, te momenty, i wyglądają, jakby miały zawsze się rozciągać, jakby nagle w głowie znalazło się ich więcej, jakbym przeżył coś więcej, tak, jakbym życie miał bogatsze, chociaż i tak sporo już robiłem, na Kubę się ostatnio wybraliśmy z żonką na szybki wypad, ale baliśmy się wychodzić z hotelu dalej, bo tam komuna, komuniści wszędzie nadal niestety, ale piękne miejsce, piękny kraj, ale no nie zanudzam, tyle chciałem powiedzieć, że lubię sobie tu przyjść na chwilę, chociaż drogo tu macie, coraz drożej, a pan, pan co myśli, panu się tu podoba pracowanie?

Recepcjonista milczy, rysuje coś na kartce, którą po chwili mnie w rękach. Kiwa głową. Mhm. Klient wyciąga banknot dwudziestozłotowy. To za miłą obsługę, mówi, podaje rękę Recepcjoniście i wychodzi do normalnego czasu, do pędzących i przemijających momentów. Nie domyka drzwi, czas znów sączy się na zewnątrz, przychodzi z zewnątrz, miesza się, zgrzyta w głowie Recepcjonisty, który podbiega, domyka drzwi i zastawia je własnym ciałem. Stara się wyrzucić z głowy obrazy tego, co poza wewnętrzną recepcją, kolorów, szybkich ruchów, głosów, które nie wiszą w powietrzu godziny po wypowiedzeniu słów.

W końcu wstaje, przedziera się przez zwoje czasu i wraca do małej łazienki. Zamyka drzwi. Ciepło. Jarzeniówka oświetla jego zmarszczki. Czuje ból w biodrze. Pojawił się znikąd. A może zawsze pulsował nad prawą nogą. Coś kłuje go w piersi. Rozczesuje palcami białe włosy i w dłoni zostaje garść. Kiedy to się stało? Zawsze tak wyglądałem? Szczerzy zęby przez lustrem i popycha językiem ząb — chwieje się, jakby miał zaraz wypaść. Dotyka go palcem z pożółkłym paznokciem. To wszystko przez te drzwi, myśli i pluje do umywalki. A mogli domykać. Mogli domykać.

Echo Palonek – Kozdęba – z nieznanych nikomu powodów przyjęło w 2000 roku ludzką formę i od tamtej pory nawiedza okolice Krakowa. Studiuje twórcze pisanie na ujocie.

Piotrek Jurczyński – redaktor Trytytki