ilustracja: Jerzy Winciorek

Zakochałem się w tobie, bo mnie krindżujesz

Ewa Wojciechowska

Zakochałem się w tobie, bo mnie krindżujesz

A czemu tak siedzisz, dziewczę młode, zapatrzona tęsknie w okno, które się nie otwiera? Grzebiąc widelcem w skromnej porcji kaszy gryczanej z brązową soczewicą i ogórkiem kiszonym, bez kropli oliwy, bez grama majonezu, bez szczypty soli? Czy modlisz się, by spadła ci z nieba kromka chleba posmarowanego masłem, słodka chałka puszysta?

W końcu możesz odpocząć. Utrudziłaś się całonocnym podlewaniem flokowanych kwiatów, aż ziemia weszła ci głęboko w rozdwojone paznokcie. Teraz może cię oblać wschodzące słońce, spada na twoją bladoszarą twarz przez liche zasłonki mysich włosów.

Ostatnie chwile, kiedy dzielisz to miejsce tylko ze słońcem i plastikowymi kwiatami, przekąszając suchawe skórki z palców. Delektujesz się szumem odkurzacza, którym operuje zacięta Białorusinka: nie wymieniacie słów ani spojrzeń, omiatacie się.

Twój oddech odbija się echem od szarej wykładziny, od białych mebli z ikei, od ekspresu do kawy, od wielkiej zmywarki, od plastikowych krzeseł z dziurkami, od radosnego plakatu o segregacji śmieci.

Przymknięte powieki Anieli, twoje: jasne rzęsy kładą się cienkim cieniem na cieniach pod oczami. Wtem poczynają drgać, za nimi drżą chrapki: ruszyła pierwsza winda, już pikają karty dostępu. Dzyń, szu, wysypują się ludzie, by:

  • tupać,
  • wzdychać,
  • szurać krzesłami,
  • kasłać,
  • plaskać torbami po biurkach ze sklejki,
  • otwierać zamki błyskawiczne,
  • odrywać rzepy,
  • szeleścić informacjami,
  • wciskać przyciski,
  • rozplątywać przewody,
  • palcować monitory,
  • ziewać,
  • chrupać przeciąganymi kośćmi,
  • przeciągać dłońmi po twarzy, od czoła po szyję, równomiernie rozsmarowywać świeże sebum i zarazki z poręczy w autobusie.

Na ich swetrach i brodach zatrzymał się zapach łakomie dopalanych fajek i pospiesznych kaw z żabki.

Miejsce Anieli błyszczy odpalonym ekranem laptopa, arkuszem częściowo wypełnionym liczbami i literami, gdzieniegdzie pustym, gdzieniegdzie pokolorowanym. To najgorsze miejsce na całej otwartej przestrzeni, położone przy wielkim telewizorze wyświetlającym w czasie nierzeczywistym statystyki sprzedaży oprogramowania, które tu robimy i którym handlujemy z całym światem. Położone zaraz przy wejściu, pierwsza ławka, każdy tu zaczyna, każdy tu ma pokusę do Anieli zagadać i ją oderwać od pracy.

Aniela daje się oderwać, ale na smutno, nie odpowiada słowem, tylko mokrymi oczami. Jakże mamże się nie smucić, jakże mam żałość zrzucić, odpowiada tym oczom rudy chłopak z suchymi ustami. Nosi skulkowany sweter i odchodząc, klepie Anielę po ramieniu, wcale na nią nie patrząc, a ona zamarza w powidoku nieoczekiwanego dotyku i trwa, dopóki nie wygaśnie jej ekran. Rzuca się wtedy do myszy, by przywrócić widok.

Komputer Anieli muli, bo jest zawsze włączony i nie ma czasu się aktualizować; powiadomienia męczą się i gasną, zostaje tylko wielki arkusz.

Nikt by nie wiedział, jak Aniela się nazywa, gdyby nie to, że na kolach jest podpisana: Aniela Resztka. Na kolach zresztą niewiele więcej jest z niej pożytku, ot, czasem kruche podniesienie ręki na pożegnanie. Ponoć raz wcisnęła kciuka w górę, ale to mogło być przez przypadek.

Tak żałośnie wyglądasz, że można by zapomnieć, że się obijasz, że marnujesz godziny, że narażasz spółkę na straty, a samą siebie na wypowiedzenie.

Aniela wzdycha i zbiera włosy z twarzy. Sunie do kuchni, by zrobić sobie kawę, ale ekspres każe jej opróżnić zbiornik na fusy. Anieli się nie chce, rozgląda się, czy nikt nie widzi, i odchodzi w kierunku czajnika. Wstawia wodę, a potem przejeżdża palcem po wszystkich torebkach z herbatą w drewnianym pudełku, dotyka każdej jednej, zanim znajdzie upragnioną, owoce lasu, i wrzuci do przebarwionego białego kubka.

Uśmiecham się do ciebie w drzwiach, ale tobie tylko trochę drgają kąciki, coś jakby atak łagodnej choroby albo próba stłumienia płaczu, spuszczasz oczy i szybko wychodzisz, a dół twojej długiej, kremowej sukienki z drugiej ręki ciągnie się po wykładzinie, zbiera pot, w którym wszyscy tu pracujemy. Idziesz usiąść sobie pod klimatyzacją, wystawić do niej twarz, poczuć wiatr i roztocza. Zresztą, pewnie znów nie znajdę odwagi, by do ciebie zagadać. Zawsze jesteś bardzo zajęta: gładzisz spód myszy, strugasz ołówek, czyścisz kółka fotela z paprochów, włosów, zmierzwionych okruchów, zjadasz sobie przeterminowaną, łuszczącą się warstwę lakieru z paznokci.

Słońce stoi już wysoko, nagrzewamy się od wielkich połaci okien. Zasłaniamy rolety, gdzie nie zepsute. Angażujemy się w konflikty, czy lepiej szklarnia czy jaskinia, i na ile dać klimę. Ktoś wyrzyna scyzorykiem na biurku: „ciężka praca nie wzbogaca“. Aniela je przy biurku, przy laptopie, szare płatki z jogurtem naturalnym, dziabie je raczej łyżką, wykrzywiając wargi. Niebieski blask ekranu rozpromienia jej ciastowatą twarz. To, co upadnie na blat, ściera rękawem albo przykleja do palca i włada z powrotem do ust.

Kiedy wracam z karfura, w którym kupiłem sewendejsa i princepolo, słyszę, jak gadają na fajce o tobie, Aniela. Zatrzymuję się i słucham, niby to z nimi paląc:

Laska jest hot, jak się uśmiecha. Jak jest smutna, to mnie to totalnie nie kręci, a nawet odpycha.

Dziewczyna musi mieć energię, inicjatywę, nie taka mumia! Chyba że ktoś to lubi, jakiś nekrofil czy coś.

Ja uważam, że ona może się podobać. Ma eteryczną urodę.

Chyba retoryczną.

Anielka to jest dusza, która umarła pracując w tym biurze dziesięć lat temu i tego nie zauważyła.

Moim zdaniem ona jest po prostu niedoruchana.

Albo jest niepełnosprawną kuzynką kogoś z zarządu.

Niedoruchaną.

Zostawcie ją w spokoju i zajmijcie się może pracą, bo chodzicie tylko na fajkę pierdolić głupoty.

Ja muszę wyjść, jak tam siedzi ta strzyga.

Boże przestań widać że dziewczyna ma ciężko, naprawdę. Może ona jest chora, Rysiek, poważnie chora, a ty się śmiejesz z czyjegoś nieszczęścia.

Uważaj jak będziesz wracać, bo cię strzyga zje, he he.

Czy ty wiesz w ogóle, Aniela, że oni tak? Wydaje się, że nie: kiedy wracają, patrzysz obojętnie w ekran albo w zawartość twojej dużej, filcowej torby w różnych kolorach. Kiedy spotykasz ich w drodze do kibla, wzrok przelatuje ci przez nich, przez okrucieństwo i litość jednako.

Część osób się zbiera, reszta zostaje na benefit pracowniczy. Aniela patrzy, jak rozwijają maty, jak przychodzą z kibli ubrani w leginsy, jak słoneczna instruktorka epatuje koralowymi paznokciami stóp, opalenizną i rozjaśnionymi włosami, chyba niezbyt jogiczna ta hybryda i ten zegarek mądrala do liczenia kalorii , zdaje się mówić mokre Anieli spojrzenie i brwi zbiegnięcie się. Aniela wyciąga na chwilę swoją nokię 3310, by przekonać się, że nikt do niej nie dzwonił, a pisało tylko t-mobile.

Słońce zachodzi. Joginka je wita, wszyscy je witają, tylko nie Aniela, która zamiast otworzyć klatkę i pachy, garbi się i zwija nad laptopem, robi sobie z pleców kokon przed pozytywną energią rytmicznych oddechów, wypiętych pośladków i palo santo. Na wszelki wypadek zaciska jeszcze szczęki. Grupa już wchodzi w pozycję trupa, zaraz się zbierają: masa poliestrowych getrów, szarych bluz, marynarek zarzucanych na tshirty, pospiesznie wciąganych adidasów. Gaszą światło, Anieli wystarczy światło monitora.

– Co ty, Aniela, tak zawsze siedzisz, chodź trochę pomieszkać w domu – mówi okrągły dyrektor, który przebrał się w strój kolarski i prowadzi swój rower za 45 tysięcy po korytarzu, po czym znika w windzie, nie czekając na odpowiedź.

Miejsce usypia, zaraz będziesz z powrotem sama, tylko ty i ochroniarz na dole. Ale z kuchni wraca jeszcze roześmiana grupka, hałaśliwie umawiają się na piwo zaraz, dłonie pachną im skręcanymi przed chwilą lolkami.

– Aniela, no chodź. Chodź na powietrze – krzyczą. Kiedy Aniela nie reaguje, kiedy odwraca cicho wodniste oczy i wlepia je w tył telewizora, zachodzą od tyłu i zamykają laptopa z trzaskiem.

– Koniec na dzisiaj. Ty też się musisz czasem wyluzować. My stawiamy. Jedno piwko.

– Może być nawet bezalkoholowe. Może być i soczek – mówi drugi, brodaty, mały niedźwiedź.

– Może być, co chcesz – mówi trzeci, blondyn na jeża, atleta, zbliżając usta do twojego ucha i zniżając głos do parodii zmysłowego szeptu, patrząc porozumiewawczo na kolegów, podkreślając brwiami, jaki z niego jajcarz.

Drży ci dolna warga i powieki, łzy lecą ci cicho, bez płaczu, bez łkania. Wiercisz się. Odpychasz się stopami, by odepchnąć lekko krzesłem chuliganów.

– Chłopaki, dajcie spokój – słychać chór żeński spod drzwi. Chodźcie, zostawcie ją.

Otacza cię rechot.

– No chodź – szepcze atleta, delikatnie ujmując twoją bladą dłoń jakby zapraszał cię do tańca. Wyrywasz rękę, a niedźwiedź łapie cię za ramiona, próbując podnieść z krzesła. Wczepiasz się palcami w podłokietniki, zaciskasz żuchwę i kręcisz głową szybko, aż kręci ci się w głowie.

– My wychodzimy! – krzyczą dziewczyny. – Chodźcie już.

– Zaraz. Poczekajcie przed.

– Zostawcie ją! – odpowiadają dziewczyny.

– Poczekajcie przed – warczą chłopaki. Piłeczka opada, drużyna dziewczyn woła windę, atleta głaszcze wirujące włosy Anieli, niedźwiedź śmieje się jej w twarz papierosowym oddechem z nutą listka mentolowego. Atleta stara się wśród chichotów odczepić jej palce od krzesła, no już, Anielka, mówi czule, zbliżając wykrzywioną twarz, głaszcze palec Anieli, a potem unosi go siłą do góry.

Wtedy gryziesz go w policzek. Tego gładkiego blond atletę, w czerwonych masywnych adidasach i bawełnianej bomberce. Wgryzasz się w gładkie, pozbawione zarostu ciało: to twarz nastolatka. Tkanka poddaje się zębom, wdychasz agar, jednodniowy pot, żel pod prysznic z natrętnie męskiej linii, klopsy z obiadu (długo gotowana wieprzowina, sos mączny), laki strajki, listerine. Jego zęby przy twoich zębach, jego język dotyka twojego. Próbując gwałtownie uciec spod twoich mocno zaciśniętych szczęk sam odrywa sobie kawałek mięsa, który dynda i spływa krwią. Trzymasz w usta ciało, które zostało, ssiesz, aż się rozpływa, resztkę połykasz.

Zbyt późno wychodzę z kibla. Długo myłem ręce i długo zbierałem się w sobie, pieszcząc wyobrażenie, że dasz się dziś zaprosić na kolację, a ja mogę cię zabrać w jakieś wyrafinowane miejsce. Uczyłem się kwestii zagajenia na pamięć, a potem oglądałem wasze zbliżenie i zapomniałem, co miałem powiedzieć. Wszystko jasne: ktoś cię już zaprosił, ty już zjadłaś. Wyrzucam sobie opieszałość, niezdarność. Podaję Ci paczkę chusteczek, by móc choć popatrzeć w twoją lśniącą twarz.

Zjedz mnie, pragnę, i zastygam w tym pragnieniu przy tobie.

Ewa Wojciechowska (ur. 1988) –  lubi, gdy w altanie śmietnikowej odpady są starannie rozdzielone na
odpowiednie frakcje. Kiedy widzi np. karton w szkle, nurkuje i wyławia go, nawet jeśli jest akurat z
dzieckiem.

Jerzy Winciorek (10.09.2003) – odmawiam składania zeznań.