ilustracja: Aki Mirai 

Palec Boży 

JAKUB WIŚNIEWSKI

Fragment powieści pt. „Zimno w Jeruzalem”

Palec Boży 

— To dobrze, Melodia potrzebuje krwi — powiedział Dawid na wzgórzu Koppeln, zwanym też Kalwarią, kiedy zaciął się w palec i poleciała krew. Zamiast zatknąć palec w ustach i ssać, aż przestanie krwawić, zamiast wytrzeć go w kawałek materiału, on wystawił przeciętą źdźbłem trawy opuszkę wskazującego palca prosto na popołudniowe słońce, na widnokrąg, na chmury, a ja powiedziałem:

— Niebo nad Hameln płynie jak rzeka — i było to najdłuższe zdanie, jakie dotąd padło z moich ust.

Dawid zdjął palec ze słońca i popatrzył na mnie jak na małego, skomlącego psa, a potem popatrzył na niebo, a potem znowu na mnie, i też powiedział:

— Niebo nad Hameln płynie jak rzeka.

A potem nagle wstał, jakby zobaczył żmiję, i wyjął coś z kieszeni.

W jego dłoni leżał prosty kawałek kości, krótki, cienki, oczywisty, ale bardziej przypominał różdżkę niż jakikolwiek instrument zdolny do wydania z siebie dźwięku, a w świetle słońca błyszczał się jak wypolerowany fetysz, jak nieskończenie prosty korzeń wyrwany jakiejś bałwochwalczej dżungli, jak miniaturowy, pustynny totem, palec boży, ale odebrany bogom starszym niż Ojciec Antelm, starszym niż katedra Hameln, starszym niż On, tak starych, że zostały po nich tylko kości, że nie ma żadnej księgi z ich słowami, żadnego rysunku z ich historią, żadnego proroka, który ich pamięta, tak starych, że została po nich tylko ta cienka, lśniąca, podziurawiona kość.

— Kość — powiedziałem i wskazałem palcem flet.

Dawid popatrzył na dół, obrócił piszczałkę kilka razy w dłoniach, jakby właśnie znalazł ją na ziemi, uśmiechnął się i odparł:

— Nie, plastik.

Oczy otworzyły mi się na oścież, brwi powędrowały w górę, i poczułem się, jakby Dawid uczył mnie nowej wiary, nowego świata, głosił nowinę lepszą od dobrej, więc powtórzyłem, jak za księdzem:

— Plastik.

Zaśmiał się, jakbym powiedział coś zabawnego. Ale to nie był śmiech rzucających kamieniami dzieci.

— Plastik — powtórzył, a potem zaczął grać.

Grał powoli i szybko, smutno i wesoło, spokojnie i nerwowo, i wszystko działo się naraz, choć nie działo się nic, i grał ciszej od ptaków i głośniej od rozpaczy, i w ogóle mnie to nie obchodziło i obchodziło mnie to najbardziej na świecie, i miałem tego dość i chciałem słyszeć więcej, i robił długie przerwy i w ogóle ich nie robił, i grał bardzo, bardzo długo, a słońce nie ruszyło się ani o krok.

Skończył i nie był zadowolony.

Podniósł piszczałkę, popatrzył na nią pod słońce, przetarł rękawem, postukał o ziemię, obrócił w dłoni jak kij.

— Widzisz, przywołanie Melodii to nie taka prosta sprawa. Ci tam — wskazał na leżące w dole Hameln — mogą uważać mnie za magika, szarlatana, w najlepszym razie cudotwórcę, ale jest zupełnie inaczej, niż im się wydaje.

Rozejrzał się wokół, jakby sprawdzał, czy nikt nas nie podsłucha, i podszedł bliżej mnie, nachylając się jak przy spowiedzi: 

— Melodia to lekarstwo na rzeczywistość.

Odczekał chwilę, jakby liczył na reakcję, na mój krzyk, płacz czy śmiech:

— Lekarstwo. Bo świat jest nieuleczalnie chory. Umiera na rzeczywistość. Umiera na prawdę. Widzisz to drzewo? Chore. Widzisz tę rzekę? Chora. Widzisz to miasto? Chore. Nieuleczalnie. Nieodwołalnie. Chore na śmierć. A melodia przychodzi jak bezsilny medyk, przychodzi jak wycieńczony szaman, czczy anestetysta, i próbuje leczyć. Melodia uśmierza ból. Płynie strumieniem przez świat, jak makowe mleko, wylewa na narody, na te wybrane i na te pominięte, wylewa jak rzeka zapomnienia, jak przeciwbólowa powódź. Wystarczy tylko słuchać.

I znowu zaczął grać, a ja, tak jak nic nie rozumiałem z jego słów, tak wszystko rozumiałem z jego dźwięków, i wydawało mi się, że nie trafił tu przypadkiem, że ktoś to zaplanował, może Mer, może moja matka, może nawet sam On, a może Dawid, a może każde z nich po trochu, ale na pewno, na pewno, na pewno nie był to przypadek, bo muzyka zbyt mocno splatała się z miastem, ze wzgórzem, z rzeką, ze mną, zbyt bardzo tutaj pasowała, i przeczesywała Hameln jak grzebień, nadając mu kształt, i na krótką, bezwietrzną chwilę układając je w spójny, znośny wzór.

***

Przez pierwsze kilka dni nie odstępowałem go na krok. Byłem psem, giermkiem, sługą, i chodziłem za nim jak za duchem własnego pana, słuchając każdej wypowiadanej przez niego myśli jak czytania z Księgi Przysłów, z którego nie rozumiałem ani słowa, bo nie słów potrzebowałem, tylko głosu, głosu i Melodii, i kogoś, pod kogo spokojem mógłbym się ukryć jak pod dachem, jak w kościele, żeby na chwilę zamknąć oczy i nie myśleć o innych.

Bo inni zawsze byli obok. Kiedy szliśmy ulicami Hameln, ludzie patrzyli na nas jak na roznoszących trąd żebraków, z krzywymi uśmiechami poukrywanymi po brzegach twarzy, i śmiali się pod nosem, tak jak śmieje się z nieporadności zwierząt albo z wędrownej trupy, bo Dawid to był obcy, a ja to byłem ja, i razem tworzyliśmy coś, czego w Hameln nie było jeszcze nigdy, coś innego niż zgraję wiejskich muzykantów grających w karczmie do tańca, coś innego niż Ojciec Antelm śpiewający mszę w nieznanym nikomu języku, coś innego niż bard opiewający prawdziwe, bohaterskie dzieje – tworzyliśmy małą, dwuosobową szkołę, ucznia i mistrza, a mistrz zajmował się muzyką, jakiej nigdy nie słyszeli, i jakiej nie mogli zrozumieć, bo nie wiedzieli, co to Melodia, i jak ją rozpoznać, i jak ją usłyszeć, co z nią zrobić, nie wiedzieli, co się robi z muzyką, która nie opowiada prawdziwej historii, do której nie można tańczyć, do której nie można się modlić. Nie wiedzieli, że to lekarstwo, bo nie wiedzieli, że są chorzy.

Chodziłem za Dawidem, a on grał, nie dla mnie, nie dla siebie, nie dla przyjemności, ale po prostu, bez powodu, bo grało przez niego tak jak przez izbę wieje wiatr. I ja mógłbym nic nie robić, tylko słuchać. Mógłbym leżeć, nie jeść, nie spać, nie oddychać, tylko słuchać i umrzeć tak zasłuchany, zabalsamowany, opatulony dźwiękiem.

Ale on nie. On był niezadowolony. Przestawał nagle, bez zapowiedzi, z niecierpliwością, jakby ktoś napluł mu w twarz, i klął, słowami, których nie znałem i których nie umiałbym już powtórzyć, chociaż brzmiały jak mój własny język. Był wściekły, bo to, co grał było dla niego niewystarczające. Nie było tym, na co czekał.

I kiedy tak się złościł, kiedy brakowało mu już przekleństw, to mówił, mówił, mówił jak najęty, chodząc w kółko jak obłąkany, jakby bawił się w Ojca Antelma przed wymyślonym tłumem, i machał ręką na wszystkie strony, rysując w powietrzu niewidzialne przepowiednie:

— Żeby przywołać Melodię, która zmieni coś w tym waszym Hameln, która na coś wpłynie, trzeba trochę ją oszukać. Trzeba oszukać samego siebie. Trzeba sobie wmówić, i sobie w to uwierzyć, i sobie to powtórzyć, że do niczego się Melodii nie wykorzysta. Że nie będzie narzędziem. Że nie zrobią z niej kolejnego hymnu, elegii albo hitu. Że nikt za nią nie zapłaci. Inaczej Melodia nie przyjdzie. Nie zwabisz jej, choćbyś się dziesięć razy sprzedał temu diabłu z waszych witraży.

Potem stawał nagle w miejscu, drapał się po głowie i śmiał z własnych słów:

— No i to oczywiście wszystko jest nieprawda. Bo jak ktoś usłyszy Melodię, nawet jak sam ją usłyszysz, to ona coś w tobie robi, coś zmienia, przeinacza, i to znaczy, że Melodia już została użyta, już nabrała ciała, jak duch, który niechcący w kogoś wstąpił, który niechcący, przez przypadek się urodził i nabrał ciała, chociaż miał pozostać czysty, poza wszystkim, poza tą kupą kamieni i krwi, którą nazywacie Hameln. Tylko właśnie na tym to polega: musisz zapomnieć o tym, że tak jest. Musisz się tego wyzbyć. Tylko tak Melodia do ciebie przyjdzie. To tak, jakbyś wabił psa – smycz musisz schować za plecami. Albo to tak, jakbyś chciał zostać zbawiony – musisz zapomnieć, że dobry uczynek robisz tylko po to, żeby pójść do nieba, musisz sobie wmówić, że tak nie jest. Musisz wyzbyć się wszystkiego. Chyba mówił o tym Eckhart. Znacie już Eckharta? On chyba jeszcze żyje? Zdaje się, że w Awinionie?

Patrzyłem na niego i kiwałem głową, powtarzając jak na najświętszym z nabożeństw:

— Awinionie.

A on się śmiał. Ale to nie był śmiech rzucających kamieniami dzieci. To był śmiech kogoś, kto mówi do mnie:

— Niebo nad Hameln płynie jak rzeka — i patrzy, jak się cieszę.

Bo jak śmierć potężna jest samotność, a zazdrość jej nieprzejednana jak Szeol. I żar jej to żar ognia, a wody wielkie nie zdołają jej ugasić, i nie zatopią jej rzeki, bo samotność cierpliwa jest, i nigdy nie szuka swego, i nigdy nie ustaje, i wszystko znosi, i wszystko przetrzyma, i nie kończy się jak noc ani nie zaczyna jak dzień, lecz trwa, od zawsze na zawsze, od wieczności po wieczność, dłużej niż sen, dłużej niż jawa, głębiej niż Wezera i głośniej niż Hameln, i każdy z nas był samotny zanim jeszcze się pojawił i będzie samotny długo po tym jak zniknie, bo sam On był samotny, kiedy pijackim kopniakiem pchnął to wszystko w ruch, bo nie stworzył świata z miłości, bo nie można kochać czegoś, czego jeszcze nie ma, i nie stworzył go z nienawiści, bo nie można nienawidzić czegoś, czego jeszcze nie ma, ale stworzył go z samotności, z samotności głębszej niż grób mojego ojca, i z niczego więcej, bo potrzebował kogoś, kto byłby samotny razem z Nim, kogo cierpienie spalane pod niebiosa ogrzałoby mu stopy, bo samemu było zimno nawet w Jeruzalem, a co dopiero w Hameln.

I cała wiedza Dawida, cała jego tajemnica, i nawet sama Melodia, były niczym przy tej jednej rzeczy: że oto był człowiek, dla którego ja też byłem człowiek, i przez te trzynaście długich dni samotność przypominała starą, zapomnianą klątwę, wszeptaną przez przypadek w umierające usta.

***

Tak minęły pierwsze dni i widziałem, że były dobre.

Byłem z Dawidem od świtu do zmierzchu. Jadłem z nim rano i jadłem z nim wieczorem. Patrzyłem, jak spokojnie zasypia, niewzruszony bezładem Hameln i naszymi pojedynczymi rozpaczami, porozrzucanymi po domach jak fałszywe sztuki srebra. Jego lśniąca, śliska bluza z trzema paskami odgradzała go od błota, od siana, od klepiska, od wiadra z resztkami i kurzego gówna wyściełającego nasze podwórka, ulice i życia, i kiedy spał, to jakby unosił się nad tym wszystkim jak półprzezroczysty anioł, blade, dorosłe dziecko, przysłane nam przez siły starsze niż Wezera.

I ludzie Hameln nie rozumieli. Wyśmiali go tamtego dnia, kiedy przybył nieproszony i zaoferował swoją pomoc całemu miastu, i wyśmiewali go przez każdy z kolejnych trzynastu dni, aż do samego końca. Z jedną tylko różnicą: pogarda powoli zamieniała się w strach.

Któregoś dnia, drugiego lub trzeciego, zaraz na początku pobytu Dawida w mieście, szliśmy ulicą, która biegnie od ratusza do największego z młynów. Teraz nazywa się Rathausstrasse, wtedy nazywała się inaczej. Bo po odejściu dzieci pozmieniano wszystkie nazwy. Jakby ludzie bali się, że dzieci wrócą i odnajdą swoje domy.

Szliśmy i opowiadałem Dawidowi Hameln. Pokazywałem mu każdy dom i mówiłem:

— Pijak.

Albo:

— Ładna.

Albo:

— Zły.

I on rozumiał. Czułem, że chce wiedzieć, i opowiadałem mu o każdym domu. Na każdy dom wybierałem najlepsze ze słów.

Szedłem tuż przed nim, co chwilę wyciągając rękę i odwracając się ku niemu, bo bałem się, że go zgubię albo stracę jego uwagę. I kiedy tak szedłem, tyłem, odwrócony w jego stronę, zauważyłem, że na końcu ulicy, za straganem z czereśniami, zbierają się dzieci. Opuściłem wyciągniętą w kierunku kolejnego domu rękę i stanąłem w miejscu. Nie wskazałem na nie palcem, ale Dawid spojrzał za siebie, wciąż idąc, bo zobaczył zmianę w moich oczach.

Dzieci stłoczyły się w jednolitą masę, rosnącą na końcu ulicy jak grzyb, odbijając się od siebie bezładnie jak kłody drewna spływające Wezerą w każdy wieczór.

Nie było wśród nich Jakuba.

Nie chciałem, żeby był wśród nich Jakub.

Być może był wśród nich Jakub.

Dawid nie przestawał iść, a kiedy zrównał się ze mną, odwrócił mnie w dobrym kierunku i szliśmy razem, ramię w ramię, a kiedy odwracałem się za siebie, dotykał mnie w plecy i kręcił przecząco głową.

Szliśmy chwilę w milczeniu, a potem on sam wskazał następny dom po lewej i zapytał:

— A ten? — a ja obejrzałem się za siebie i dzieci były bliżej, i było ich więcej niż wcześniej, i ciągnęły się za nami jak nadchodząca noc.

— A ten? — powtórzył Dawid i klepnął mnie w plecy, wskazując na kolejny dom.

— Młynarz.

— Znowu młynarz? Wszyscy są tu młynarzami?

Chciałem znowu się odwrócić, ale udało mi się powstrzymać.

— Dużo.

I dodałem:

— Młodszy.

A Dawid popatrzył na niekończącą się linię błota, w którą zmieniała się ulica wychodząca z miasta, i na wyciągnięte po horyzont morze trawy, rozłożone pod niebem jak wybebeszona ryba, i powiedział, tak cicho, że chyba nie do mnie:

— Ale wy tu macie pusto.

I zatrzymał nas w miejscu, patrząc daleko przed siebie i błądząc myślami w krainach, które nigdy nie mogły mi się nawet przyśnić.

— Wszystko macie takie… nieodkryte. Takie brudne, fizyczne, ziemskie. Nic dziwnego, że potrzebujecie nieba.

Sięgnął do wewnętrznej kieszeni swojej jedwabistej kapoty z trzema paskami i wyjął z niej małą, lśniącą paczkę. Rozwinął ją i wyciągnął ze środka malutki kawałek papieru, jakby ukradziony Ojcowi Antelmowi, ale tysiąc razy cieńszy, tak cienki, że prześwitywało przez niego światło. Potem rozwarł paczkę na oścież i wysypała się z nich garść suszonego, brunatnego ziela. Poczułem zapach, którego nie umiem nazwać, i który nigdy mi się nie śnił. Jakby tymianek, ale cięższy. Jakby mięta, ale cierpka.

Dawid wziął małą szczyptę ziela i położył ją na kawałku papieru, a potem uformował ją w podłużną, białą drzazgę, jakby blade źdźbło trawy wypełnione przyprawami i zawinięte w wyrwany kawałek księgi.

Przejechał po swoim dziele palcem, a potem polizał, wystawiając język jak dziecko, i wetknął do ust:

— Wszystko musicie sobie zrobić sami, wszystko musicie ukształtować, zdobyć, wywlec z lasu, wyłowić z rzeki, wyrwać naturze siłą, własnymi rękami.

Potem wyciągnął z kieszeni pudełko, tak małe, że można je było schować dosłownie wszędzie, a z niego wyjął długą, żółtą drzazgę zakończoną czerwoną kropką, którą potarł o brzeg pudełka, takim samym ruchem, jakim moja matka rozpalała ogień, i drzazga rzeczywiście rozbłysła czerwonym płomieniem, a on przyłożył ją do ust i najpierw wziął głęboki oddech, a potem wypuścił z nich wielką chmurę dymu:

— Wy tu zboże mielicie własnymi rękami, a tam, skąd pochodzę, nawet wojny są takie, że nie można nikomu po mordzie dać.

Zamachał płonącą drzazgą w powietrzu, aż zgasła, i rzucił ją w błoto.

I w tym momencie padł pierwszy kamień. Niewielki, płaski, byłby idealny do puszczania kaczek na wodzie, ale w błoto uderzył tylko raz, nieodwołalnie, i utknął w nim jak nóż.

Przestraszyłem się i napiąłem jak struna, ale Dawid nie, Dawid trzymał w ustach to długie, papierowe pióro napełnione zielem i oddychał przez nie jak przez słomkę, a po każdym wdechu wypuszczał z płuc chmurę pachnącego miętą dymu.

— Boisz się? — zapytał, i pokiwałem głową, nie patrząc w kierunku dzieci, bo wiedziałem, że są coraz bliżej, ośmielone swoją liczbą i śmiechem, i zaraz zaczną okrążać nas jak młode, nienasycone wilczki, żeby wgniatać słabych w błoto, prawem starszym niż mojżeszowe i potężniejszym niż wszystkie prawa Hameln.

Drugi kamień był większy i cięższy, a kształtem przypominał ludzką głowę. Upadł tuż obok kauczukowego buta Dawida, ale on nadal wypuszczał z siebie dym i patrzył na mnie:

— Jesteś szczęściarzem, wiesz? Łatwiej cierpieć samotność niż cierpieć innych ludzi.

Błysnęło mu w oczach, jakby opowiadał żart:

— Będąc z ludźmi, musisz cierpieć jedno i drugie: i ludzi i samotność.

Kolejny kamień uderzył mnie w kolano i syknąłem z bólu, próbując powstrzymać łzy, bo chciałem pokazać, że mu ufam, że go słucham, że zrobię, co mi każe.

— Będąc sam, tylko to ostatnie.

I wtedy dzieci zaczęły krzyczeć, a może krzyczały już wcześniej, a ja ich nie słyszałem, a może kolejne kamienie wcale nie były większe, ale na pewno było ich więcej, i dzieci wciąż trzymały się razem, jak rozgoryczona armia, i mierzyły w nas swoimi czerwonymi piąstkami, i krzyczały:

— Szczur! Szczur!— a ja zatkałem uszy, żeby ich nie słyszeć, ale stałem w miejscu, dzielnie, czując, jak stopy powoli zanurzają mi się w błocie, i wciąż nie płacząc, wciąż nie jęcząc, tylko patrząc na Dawida, patrzącego na mnie, trzymającego w ustach resztkę papierowego ziela, które skurczyło się do rozmiarów umierającego świetlika, a potem rzucił papier na ziemię, tak jak wcześniej tamtą płonącą drzazgę, i zdeptał go swoim kauczukowym butem, i nie zważając na latające wśród nas kamienie, nachylił się ku mnie i zbliżył do mojego ucha, i wyszeptał, głośno, wystarczająco głośno, żeby przekrzyczeć wrzaski dzieci:

— Gdzie dwóch lub trzech gromadzi się w czyjekolwiek imię, tam jedno z nich będzie gnojone — a potem wyjął zza swojej lśniącej kapoty flet.

Zatkałem uszy jeszcze mocniej i skuliłem się w sobie, wciąż nie płacząc, i patrzyłem na to, co się dzieje.

Dawid przystawił flet do ust i wziął głęboki oddech, głębszy niż przez papierową rurkę z zielem, a potem zamknął oczy i wyrzucił z siebie całe powietrze, prosto w kościane drewno fletu, i na jego twarzy pojawił się ból, tak straszny, że chciałem go ratować, ale się bałem, i obiema dłońmi zasłaniałem sobie uszy, jeszcze mocniej, jeszcze ciaśniej, tak że nie słyszałem już absolutnie nic, ani krzyków dzieci, ani dźwięku fletu, i sam nie wiedziałem, jak to możliwe, bo nawet jak wetknie się w uszy wosk, to zawsze się coś słyszy, jakiś szept, szum albo chrupot, ale ja nie słyszałem nic, nic zupełnie, jakbym na chwilę umarł albo zemdlał, albo najadł się trucizny, i kiedy tak nic nie słyszałem, otworzyłem szeroko oczy, wyprostowałem się i patrzyłem, jak z dziecięcych rączek, ze wszystkich naraz, wypadają kamienie, uderzając o błoto niemal w tym samym momencie, a dzieci zatykają uszy, tak jak ja, i wykrzywiają usta, tak jak Dawid, i zaczynają znowu krzyczeć, ale inaczej niż wcześniej, a potem odwracają się w popłochu, jakby zobaczyły samą śmierć, i rozbiegają się we wszystkie strony, osobno, bezładnie, jak roztłuczony dzbanek, jak rozbita armia, jak przetrzebiona wataha, i nie było wśród nich Jakuba, albo bardzo chciałem, żeby nie było go wśród nich, a może jednak wśród nich był, a ja nie chciałem go zobaczyć, i wszystkie dzieci uciekły, każde w inną stronę.

I nagle znów zacząłem wszystko słyszeć, jeszcze zanim zdjąłem dłonie z uszu. Słyszałem wróble pod drzewami Rathausstrasse. Słyszałem Wezerę złorzeczącą Hameln. Słyszałem Dawida chowającego flet do kieszeni.

— No i widzisz, to była Melodia — powiedział, z dumą w głosie i z oczami świecącymi inaczej niż dotychczas. Oparł ręce na biodrach, jak jakiś kowal albo praczka, i stał tak, patrząc w stronę katedry, a potem otarł z czoła pot i wziął głęboki oddech:

— Udało się ją zagrać. Przywołał ją twój strach. Bo Melodia potrzebuje krwi.

— A one? — zapytałem i machnąłem ręką dookoła, bo nie wiedziałem, w którym kierunku poszły dzieci – poszły w każdym.

Dawid wzruszył ramionami i mrugnął do mnie prawym okiem:

— Pieśń twoja odpuszcza ci grzech.

Wziął moją rękę i pomógł mi wstać, i poszliśmy dalej, jak ojciec i syn, jak syn i ojciec, ja okryty błotem, on okryty dymem, i przez długą, jasną chwilę było bardzo, bardzo cicho.

Jakub Wiśniewski muzyk, tekściarz, pisarz. Autor powieści „Myja” (Biuro Literackie, 2022) i „Robak” (Wydawnictwo Filtry, 2022), za którą otrzymał Nagrodę Krakowa Miasta Literatury UNESCO. Wokalista duetu Kirszenbaum.

Aki Mirai graficzka, performerka, publikowała w takich pismach jak „Nigdzie”, „Stoję w miejscu”, „Serwetka”. Zajmuje się wielopoziomową analizą anime Serial Experiments Lain, moderatorka internetu.