ilustracja: Aki Mirai
Na wybrzeżach nieskończonych mórz
JOANNA BEDNAREK
Na wybrzeżach nieskończonych mórz
– No dalej, dalej! Wcale nie jest taka zimna!
Nie chodzi o to, że jest zimna. W tym upale to byłaby ulga. Chodzi o to, że mój kostium jest nieodpowiedni. Mam nadzieję, że nie wrzuci mnie do wody, jak kiedyś wrzucił Figę do jeziora. Wszyscy się śmialiśmy.
Mój kostium jest nieodpowiedni, nie trzeba było go kupować. Teraz, póki z niego nie wyrosnę, nie dostanę nowego. I nie będę mogła się kąpać. Kupowałyśmy go na targu dzień przed wyjazdem, nie było dużego wyboru i żadna z nas nie pomyślała, że nie jest z lycry i że to kostium do leżenia na plaży, nie do kąpania się. Kiedy wczoraj wyszłam z wody, Kasia zaczęła się śmiać. Zapytałam ją, o co chodzi. „Wszystko ci widać!”.
Mam dwanaście i pół roku, nie jestem już dzieckiem i nie mogę się kąpać.
W zimie pielęgniarka opowiadała nam, że niedługo dostaniemy okres i co robić, jeśli dostaniemy go w szkole. Mówiła, żeby zawsze mieć w plecaku podpaskę. Próbuję nie myśleć, co by się stało, gdybym naprawdę dostała okres w szkole. Dwie dziewczyny w klasie noszą już staniki, chłopcy nie dają im spokoju.
– Co to ma być? Jesteś nad morzem!
Jeszcze nie jest wściekły, ale niedługo będzie. Chociaż nie wiem, z nim nigdy nic nie wiadomo.
– Co się dzieje? – mama zawsze mówi łagodnie i wesoło – Dlaczego nie chcesz się kąpać?
Wstaje z koca, teraz oboje stoją, on trochę dalej, bliżej brzegu, ona obok mnie. Słońce mnie oślepia. Wrzuciłam okulary słoneczne na dno torby, jeśli teraz zacznę ich szukać, na pewno będzie wściekły.
– Kasia mówi, że wszystko mi widać – mamroczę.
Śmieje się.
– Kasia nie ma pojęcia, o czym mówi. Przecież ty jeszcze nic tam nie masz!
Ale ja już wiem, że to ona nie ma o niczym pojęcia.
– Może spróbuj tylko wejść, zamoczyć stopy. To tak mało, na pewno dasz radę.
Ruszam w stronę morza, moje stopy grzęzną w piasku, piasek mnie obciąża i zatrzymuje; ale jest tak gorący, że najlepiej iść szybko. Zatrzymuję się na linii, do której dopływają fale, za którą piasek robi się mokry i chłodny. W wodzie przede mną jest pełno glonów czy wodorostów, brązowozielonych, i jakaś dziwna piana, żółtoniebieska i nie wyglądająca na naturalną. Morze powinno być czyste i koloru morskiego, ale to jest szarożółte i gęste jak zupa od stworzeń, które w nim pływają. Wczoraj w radiu mówili, że woda w okolicach Kołobrzegu nie nadaje się do kąpieli z powodu zanieczyszczenia, ale my nie jesteśmy w okolicach Kołobrzegu i wszystko powinno być w porządku. I niezależnie od tego, niezależnie jak bardzo zanieczyszczona byłaby woda, jeśli się jest nad morzem, nie można się nie kąpać. Robię krok do przodu. Piana omywa mi stopy. Zastanawiam się, czy jest w niej coś, co zostanie na skórze; może coś, co przenika przez skórę, i kiedy będę brała prysznic w łazience, do której właścicielka domu wpuszcza nas raz na dwa dni, będzie już za późno?
Kasia przebiega obok mnie i rzuca się w fale; odsuwam się, ale za wolno, i woda opryskuje mój kostium. Jedna dziewczynka w jej klasie próbowała zrobić głosowanie: kto jest za tym, żeby Kasia siedziała sama? Mama poszła do wychowawczyni i długo z nią rozmawiała, ale wiadomo, że to nic nie da. To już ją zagarnia, im będzie starsza, tym gorzej się zrobi. Ale na razie nie wygląda, jakby o tym pamiętała. Może przypomni sobie, kiedy wakacje się skończą; na razie podskakuje, łapiąc wznoszącą się falę. To nie takie łatwe, trzeba wyczuć, kiedy podskoczyć, inaczej fala podcina nogi i można trafić pod wodę, co dla jednych jest świetną zabawą, a dla innych czymś strasznym. Jeśli skoczy się we właściwym momencie, człowiek czuje się, jakby latał.
Latem wszyscy chcą jechać nad morze, żeby odpocząć, wszyscy jadą nad morze i robi się tam ciasno i głośno, wszyscy leżą obok siebie na plaży i krzyczą, dzieci krzyczą, bo tak, dorośli krzyczą na dzieci, sprzedawcy lodów krzyczą, radia grają, mewy skrzeczą, morze szumi. Kiedy zejdzie się z plaży, każda budka i każdy bar puszcza swoją muzykę, ludzie gadają i wołają się, ryby skwierczą na grillach, automaty do gry migają światłami i kolorami. Wszystkiego jest bardzo dużo i jest upchane ma bardzo małej przestrzeni wsi, która ma tylko trzy ulice.
To wszystko nie różni się aż tak bardzo od szkoły. Na lekcjach zawsze ktoś gada i nauczyciele nawet nie zwracają na to uwagi. Na przerwach wszyscy podnoszą głos; nawet gdyby nie chcieli, muszą, bo z głośników ryczy muzyka, dyrektorka uznała, że szkolny radiowęzeł to dobry pomysł. Nie słychać własnych myśli. Nie żebym miała jakoś szczególnie dużo tych myśli i żeby były warte usłyszenia. Kiedy byłam młodsza, myślałam więcej, myślałam cały czas i szybko. Teraz wszystkie moje myśli opływa coś gęstego i tłustego, robią się od tego ciężkie i powolne.
Czuję ulgę, kiedy po południu schodzimy z plaży na obiad. Najchętniej w ogóle nie chodziłabym na plażę, ale pokój, w którym mieszkamy, jest na poddaszu, mały i bardzo gorący, więc niewygodnie jest i tu, i tam. ale przynajmniej piasek wszędzie nie włazi. Zresztą nawet gdybym chciała zostać, raczej by mi nie pozwolili. Raz o tym wspomniałam i tata przez godzinę krzyczał, że jak się jest nad morzem, to się chodzi na plażę, że normalni ludzie, jak są nad morzem, to chodzą na plażę, a nie siedzą w pokoju, że zapewniają mi takie piękne wakacje, a ja tego nie doceniam, że na plaży jest tak przyjemnie, i czy może chcę w następnym roku jechać na kolonie, jak dzieci rodziców, którzy nie mają pieniędzy, żeby zapewnić im takie piękne wakacje. Oczywiście, że nie chcę jechać na kolonie. „Ale na plaży naprawdę jest przyjemnie”, powiedziała mama. „Naprawdę jest. Musisz się tylko trochę przemóc”.
Zatrzymuję się, żeby sprawdzić, czy zabrałam okulary słoneczne. Chyba wkładałam je do torby, ale czy na pewno? Będę musiała ją przeszukać, to zajmie sporo czasu; na samą myśl zaczynam się pocić. Zabieram na plażę za dużo rzeczy, on zawsze krzyczy, że zabieram za dużo rzeczy, mama zwraca mi uwagę, że na pewno nie potrzebuję ich wszystkich. To prawda, nie potrzebuję trzech książek, walkmana, dziennika, piórnika z przyborami do pisania, małego pluszowego misia, o którym do niedawna myślałam, że przynosi mi szczęście, dwóch paczek mokrych chusteczek, żeby wycierać ręce i przedmioty z całego tego piasku, ale kiedy mam przy sobie to wszystko, czuję się trochę lepiej.
Lepiej, z wyjątkiem chwil takich jak teraz, kiedy pochylam się, otwieram torbę i zaczynam w niej grzebać. Są. Na wierzchu, między misiem a dziennikiem. Prostuję się, trzymając je w ręce, ale wciąż stoję w miejscu, zamiast ich dogonić, co powinnam zrobić szybko. Stoję i trzymam w ręce te okulary, a ulga mnie obezwładnia, i wtedy słyszę za sobą morze.
Mówi się: szum morza, szum fal, ale to nie jest szum, to jest ryk, huk, jakby przewalało się coś ciężkiego, burza, lawina, dźwięk, który każe uciekać albo zastygnąć w przerażeniu, bo ucieczka nic już nie zmieni. Ale nie mam ochoty uciekać ani też się jakoś szczególnie nie boję. Co to jest?, myślę. Czy ja znam ten dźwięk?
Odwracam się i teraz nie tylko słyszę, ale widzę morze, morze, a nie plażę z jej stłoczonymi parawanami, sprzedawcami lodów, ręcznikami i ciałami smażącymi się jak kotlety. Powietrze jest pełne światła, ciężkie od światła, światło jest wszędzie, nie ma źródła, na pewno nie jest nim słońce, i nie da się przed nim uciec. Odbija się od powierzchni fal, o których trudno pomyśleć, że są zrobione z wody; ciężkie, twarde i lśniące, unoszą się, uderzając powietrze i piasek brzegu, uderzając mnie, tak, że mogę tylko stać, z oddechem uwięzłym w gardle. Co to jest?, myślę. To coś znaczy. To coś znaczy i gdybym się tylko postarała, dowiedziałabym się, co.
Jak ludzie mogą przy tym leżeć i odpoczywać, przy tym potworze nacierającym na nasze oczy, uszy i mózgi? Jak mogą leżeć i nie pytać: co to jest? Co to znaczy? Skąd ja to znam? A nawet jeśli potrafią się uwolnić od tych pytań, sam ryk i atak światła nie powinien pozwalać nikomu na odpoczynek.
A potem nagle morze jest znowu po prostu morzem i szumi, mewy krzyczą, dzieci wrzeszczą, gra radio. Łapię oddech, odwracam się i powoli idę plażą w stronę drewnianych schodków zejścia.
Kiedy stoimy w kolejce przed budką z chińszczyzną, słyszę za sobą śmiech. Dziwne, często nie słyszę, jak ktoś do mnie mówi, nawet jeśli wiem, że to coś ważnego i powinnam słuchać, ale śmiech, taki śmiech, słyszę zawsze, nawet z daleka. Wiem, że nie powinnam się odwracać. Niezależnie od tego, kto się śmieje i dlaczego, nie powinnam się odwracać.
Odwracam się. Na chodniku, kilka kroków za nami, stoi dwóch chłopaków, może w moim wieku, może trochę starszych. Patrzą na coś z boku, obok budki z hamburgerami. Też patrzę w tę stronę: kot, czarny z białymi skarpetkami, rozgrzebuje śmieci leżące wokół przepełnionego kosza. Potem jeden z nich patrzy na mnie, ale może nie na mnie, może na coś za mną, odwraca się do tego drugiego i obaj znów zaczynają się śmiać.
Moja twarz jest tak gorąca, że aż boli. Na pewno mam plamę na koszulce. Tak, przypominam sobie, kiedy piłam sok, trochę mi się wylało, nie, nie trochę, całkiem sporo, zapomniałam o tym i teraz chodzę z plamą na koszulce.
Próbuję spojrzeć w dół tak, żeby nikt nie zauważył. Nic nie widać; jeśli plama tam była, zdążyła już wyschnąć i nie zostawiła śladu. To dobrze. Nie, wcale nie dobrze; skoro nie mam plamy na koszulce, to z czego się śmiali?
To głupie pytanie i powinnam przestać je zadawać. Jeśli chcą się z ciebie śmiać, zawsze coś znajdą: sposób, w jaki wymawiasz r, to, że w stołówce zawsze brudzisz się jedzeniem, że w czwartej klasie przyznałaś się, że lubisz My Little Pony, że nie umiesz liczyć procentów, że twoje adidasy są zielone. Zaczyna się od jednej rzeczy, potem jest druga, trzecia, i w końcu wszystko, co powiesz czy zrobisz, jest śmieszne.
– Kurczak z sosem słodko-kwaśnym dwa razy, z ostrym dwa razy!
To nasze. Zawsze chodzimy w to samo miejsce i zamawiamy to samo, chociaż on pewnie by wolał wypróbować inne miejsca, ale mama woli zostać przy tym, o którym wiemy, że jedzenie jest w nim świeże, dobre i tanie. I ja też. Pierwszego i drugiego dnia chodziliśmy i chodziliśmy między budkami i nie mogliśmy się zdecydować. Minęły w ten sposób dwie godziny i to było naprawdę męczące.
Lubię kurczaka z sosem słodko-kwaśnym. Właściwie mogliby zabrać kurczaka, jadłabym sam sos. To jedna z niewielu miłych rzeczy na tych wakacjach. Jedzenie to w ogóle jedna z niewielu miłych rzeczy, odkąd przestałam być inteligentna i mieć dobre oceny. I od kiedy przestałam pisać. Dawniej pisałam o dzieciach przeżywających niezwykłe przygody, przenoszących się do innych światów i zdobywających magiczne moce, ale teraz po prostu nie wiem, jakie historie miałabym opowiadać. Wszystkie wydają mi się bez sensu.
Kiedy byłam młodsza, nie tak dawno, kiedy miałam dziesięć, jedenaście lat, czułam, że tak dłużej nie może być, że zaraz otworzy się portal do Świata Czarownic, do Śródziemia, i że to wszystko okaże się tylko wstępem do czegoś lepszego, wstępem, o którym będzie można zapomnieć. Ale teraz wiem, że się nie otworzy.
– Może jutro wybierzemy się do Gdyni, zamiast iść na plażę? – mówi mama – Mówiłeś, że się wybierzemy. Zjemy w restauracji, może pójdziemy do kina? Pogoda ma być jutro gorsza. Słuchałeś wczoraj wieczorem radia, mówili, że pogoda będzie gorsza?
Nigdy nie odpowiada od razu. Czeka jakieś dwie sekundy, i przez te dwie sekundy czeka się, czy zacznie krzyczeć, czy odpowie normalnie.
– A skąd mam wiedzieć?
Nie krzyczy, ale prawie. Trzeba uważać. Właściwie to zawsze trzeba uważać, ale czasami szczególnie.
– Po co w ogóle mamy jechać do Gdyni? Mamy za dużo pieniędzy?
Skupiam się na jedzeniu. Trzeba się skupiać, bo plastikowe sztućce są tępe i lekkie, trudno się nimi je. Stolik jest trochę za mały dla czterech osób i łatwo coś potrącić albo zrzucić plastikowy talerz na ziemię.
Orientuję się, że coś do mnie powiedział.
– Co?
– Nie mówi się „co”, tylko „słucham” – wtrąca szybko mama.
– Słucham.
– Myślisz, że jak będziesz funkcjonowała, kiedy dorośniesz? Myślisz, że ludziom będzie się chciało powtarzać, co do ciebie powiedzieli? Nikt nie będzie chciał mieć z tobą do czynienia.
Myślę, że to nie to, co chciał mi powiedzieć wcześniej. Ale teraz nie ma szans się dowiedzieć, co to było. Chociaż pewnie nic ważnego.
– Kiedyś ktoś powie do ciebie coś, co powinnaś usłyszeć, a ty nie będziesz słuchała. Tak można stracić pracę, można stracić szansę na dostanie pracy, można…
Kawałek kurczaka wyślizguje mi się spod widelca i prawie przeskakuje nad krawędzią talerza. Naprawdę muszę się skupić. Kiedy jego głos znowu do mnie dociera, nie mówi już o mnie, tylko o Kasi.
– Mówiłem, że ma nie latać na wydmy, wszyscy tam sikają i srają, leżą zdechłe ptaki, miałaś jej pilnować, ty chciałaś mieć psa, a teraz nie chce ci się go pilnować. Wiesz, ile bakterii jest w takim zdechłym ptaku?
Figa była bardzo dumna, kiedy przybiegła do nas, ciągnąc za skrzydło tego martwego ptaka. Nawet nie był aż tak obrzydliwy, zdążył wyschnąć. Kasia ściska swój breloczek z nieoszlifowaną bryłką bursztynu wielkości sporej śliwki, który nosi przy szlufce od spodni. Ja mam taki sam, ale następnego dnia po tym, jak nam je kupili, schowałam go do plecaka. Podobał mi się pierwszego dnia, ale drugiego dnia rano spojrzałam na niego i pomyślałam: badziewie. Wstyd nosić coś takiego. Ale Kasia lubi swój. Nic dziwnego, ma tylko siedem lat.
Odpina breloczek i podnosi go, jakby chciała go dokładniej obejrzeć. Nie wiem po co, widzi go codziennie. Potem zaczyna go przekładać, z prawej ręki do lewej, z lewej do prawej. W końcu mocno zaciska na nim rękę.
– Słuchasz mnie? Odłóż to, do kurwy nędzy!
Kasia odkłada breloczek na stół. Rozprostowuje prawą dłoń; ma na niej wianuszek czerwonych plamek od krawędzi bryłki wrzynających się w skórę.
Unikam patrzenia w lustro, kiedy myję zęby nad umywalką, która jest w pokoju. Dobrze, że jest, inaczej mylibyśmy się co dwa dni. Kiedy miałam sześć, siedem lat, zawsze podobało mi się to, co widziałam w lustrze i na zdjęciach. Myślałam: jestem ładna. Już nie jestem. Moja twarz jest jak bryła bladego ciasta. „Wcale nie jesteś gruba”, mówi mama. I ja niby też wiem, codziennie się ważę i moja waga jest normalna dla mojego wieku, ale jednocześnie nie wiem.
Zostawiliśmy okno otwarte, ale powietrze, które się przez nie wlewa, jest tylko odrobinę mniej gorące i duszne. Leżymy z Kasią na materacach na podłodze, bo w pokoju jest tylko jedno łóżko, podwójne, ale dość wąskie, oni ledwo się na nim mieszczą. Kiedy wszyscy śpimy, zajmujemy całą przestrzeń pokoju. Leżę bliżej drzwi i mogę prawie dotknąć Figi, która przywarła grzbietem do szpary pod drzwiami. Jest jej w ten sposób chłodniej, chociaż szkoda, że do nas nie dochodzi przeciąg. Myślę, żeby wyciągnąć rękę i ją pogłaskać, ale ona nie lubi być dotykana, kiedy śpi, potrafi wtedy ugryźć. Często nas gryzie, kiedy próbujemy jej zabrać buty albo torby, które zanosi na swoje legowisko. Tata jest z tego dumny. „Słucha tylko mnie”, mówi. Chociaż ona od pewnego czasu przestała go słuchać. Nie słucha teraz nikogo.
Domy są tu zbudowane bardzo blisko siebie i pełne małych pokoików. Przez resztę roku wszystkie one muszą stać puste. Nawet teraz wydaje mi się, że czuję zaduch z zimy i wczesnej wiosny. W domu obok na dole jest bar, ludzie, którzy tam piją, strasznie krzyczą, do tego gra muzyka.
Zastanawiam się, co z tym wszystkim zrobić. Nie za dobrze mi to idzie, moje myśli są powolne, jakby grzęzły w zupie owocowej, takiej z kaszą manną, pokrojoną w kratkę, zupa jest galaretowata i lepka, kwadraciki kaszy zatrzymują się w gardle, nawet jeśli nie ma w nich grudek, ale zwykle są. Na sam widok tej zupy chce mi się wymiotować. W zimie czytałam książkę science fiction, działa się w niedalekiej przyszłości, to znaczy dla autora była niedaleka, dla nas jest przeszłością, i były tam budki dla samobójców. Siadało się wygodnie w fotelu, naciskało guzik i maszyna wstrzykiwała człowiekowi błyskawicznie działającą truciznę. To dobry sposób, ale w naszym świecie nie ma budek dla samobójców. Każdy inny sposób musi boleć.
Biorę oddech i czuję, że powietrze, które napływa zza okna, jest chłodne i świeże. Nie słychać też muzyki ani pijaków. Czyżby zamknęli bar? Wydaje mi się, że słyszę morze, ale to chyba niemożliwe, jest za daleko.
Jest tak cicho, jakby na ulicy nie było nikogo. Jakby można było wyjść i iść aż do morza pustymi ulicami, bez niebezpieczeństwa natknięcia się na kogoś. Jakby można było usiąść na plaży i sprawdzić, jaki naprawdę dźwięk wydaje morze: czy szumi, czy ryczy.
Siadam i sięgam po bluzę. Nie chce mi się przebierać z piżamy. Ale nie, lepiej się przebrać, na wypadek, gdyby ktoś jednak był na ulicy. Tylko cicho. Czekam aż ktoś się obudzi, a potem on się obudzi i zacznie krzyczeć, ale nic takiego się nie dzieje.
Dziwne, ale na ulicy nie ma nikogo. Nie świeci się w żadnym oknie. Jakby wszyscy umarli, czego często im życzyłam. Byliby wtedy wreszcie cicho. Przez chwilę czuję się tak jak dawniej, zanim wszyscy zaczęli się ze mnie śmiać, zanim zrobiłam się ciastowata i ciężka, zanim chłopcy zrobili się wredni i zaczęli nas co chwilę pytać, czy mamy okres. Naprawdę jest chłodniej. Nie zimno, tylko normalnie, tak, że nie myśli się o temperaturze. I jest jakby więcej miejsca, pewnie dlatego, że nie ma ludzi. Nie muszę nikogo omijać, na nikogo zwracać uwagi, nie atakują mnie żadne dźwięki. Gdyby tak było zawsze, może mogłabym być normalna. Idę środkiem ulicy, bo nikt mi nie może powiedzieć, że nie powinnam, powoli, bo nie muszę nigdzie dotrzeć na czas. Równie dobrze mogłabym stać, ale ruch jest jakby trochę lepszy, chociaż nie wiem, dlaczego. I słyszę morze. Nie wydawało mi się wcześniej. Słychać je wyraźnie, jakbym już stała na plaży, ten sam dźwięk co wtedy, kiedy szukałam okularów, dźwięk wydawany przez przewracającego się z boku na bok potwora, o którym trudno pomyśleć, że jest tylko masą wody, podobnej do tej, która płynie z kranu. I zanim zdążę pomyśleć „idę nad morze”, jestem już przy zejściu na plażę.
Drewniane schodki są lekko śliskie i nierówne, więc przytrzymuję się poręczy. Ale orientuję się, że nie muszę schodzić po omacku, bo nie jest całkiem ciemno. Powietrze przenika delikatny czerwonawy blask. Więc jednak ktoś tu jest, myślę z rozczarowaniem. Rozglądam się, mając nadzieję, że ktokolwiek to jest, jeszcze mnie nie zobaczył; teraz nie mogę zginąć w tłumie. To może się źle skończyć, nie źle w znaczeniu „będą się ze mnie śmiać”, ale gorzej. I pewnie powinnam się bać, ale z jakiegoś powodu jest mi wszystko jedno.
Plaża jest pusta. Nie ma na niej nic, co mogłoby świecić. To morze świeci.
Zdejmuję buty i podchodzę na sam brzeg. W wodzie unosi się gęsta zupa czerwonych, świecących glonów; kiedy się pochylam, widzę, że z bliska wyglądają trochę jak kłębki wełny. Pozwalam, żeby fala, lodowata i jakby lepka, obmyła mi stopy. Zastanawiam się, czy glony powinny świecić. Ale dochodzę do wniosku, że przecież świecą i to jest fakt. Więc nie ma sensu pytać, czy powinny.
Cofam się o kilka kroków i siadam na piasku. Nie myślę o niczym, nie ruszam się i jest tak, jakbym mogła zostać tu na zawsze i nigdy już nic nie musieć. Robi się trochę zimno, ale to ulga po gorącym dniu. Mam ochotę posiedzieć tu jeszcze chwilę. Nie jest mi może całkiem przyjemnie, ale w końcu nigdy nie jest. Wydaje mi się, że siedzenie tu pomogło; nie wiem, w czym, ale pomogło. I mam też poczucie, że powinnam tu zostać, bo za chwilę zdarzy się coś ważnego.
Coś się zmienia w dźwięku morza. Nie robi się głośniejszy, wręcz przeciwnie, jakby cichnie, ale jednocześnie staje się bardziej wszechobecny, zaczyna mu towarzyszyć wibracja, którą czuję w całym ciele, ale zwłaszcza w głowie, w szczękach i zębach, i uświadamiam sobie, jak mocno je zaciskałam. Zdaję sobie sprawę, że światła nie były tym, co miało się tu zdarzyć; były tylko zapowiedzią.
Słucham fal uderzających o brzeg. Bum. Bum. Nie ma w tym rytmu, to za proste. Nie, to jest rytm. Tylko właśnie najprostszy z możliwych. Żeby mogły się pojawić wszystkie inne, skomplikowane rytmy, na dole, pod nimi, musi być coś takiego, coś głupiego i prostego. Czuję się jednocześnie zupełnie przepuszczalna i zupełnie nieprzepuszczalna. Czuję się, jakbym była zbudowana z warstw, ciasno upakowanych, ściśniętych, które teraz się rozluźniają, rozwijają, i okazuje się, że w środku, pod nimi wszystkimi, nie ma nic. Dziwne, zawsze myślałam, że mam w środku coś małego, ale bardzo ciężkiego, jakby bryłkę ołowiu, która nie pozwala mi chodzić i myśleć zbyt lekko, która sprawia, że cokolwiek robię, choćbym się nie wiem jak starała, jestem ciężka. Ale nie, nie ma żadnej bryłki ołowiu, nic nie ma. Może powinnam się martwić tym, że jestem pusta w środku, ale się nie martwię, nie czuję nic szczególnego, to duża ulga, tak nic nie czuć, chociaż jednocześnie coś we mnie, coś bardzo cichego i słabego, odzywa się: powinnaś coś czuć, powinnaś się martwić, powinnaś się bać, rozwijasz się jak splątane sznurowadło i zaraz zostanie z ciebie tylko prosta linia, żaden człowiek nie jest, nie może być prostą linią, zrób coś!
Nie robię nic i wtedy, po tym, jak wszystkie warstwy, wszystkie pętle są już rozwinięte i rozplątane, coś w gładkiej powierzchni, którą jestem, pęka albo może się odrywa, albo – tak, to jest właśnie to – po prostu się zestala, rośnie, zyskuje formę. Nie wiem, co to jest, a przede wszystkim nie wiem, czy jest jeszcze mną, ale to nie ma znaczenia.
Czy już zwariowałam? Czy to się już dzieje? Pewnie się tego nie czuje, pewnie człowiek nie potrafi określić, kiedy przestaje być zdrowy psychicznie i staje się chory psychicznie. Czy to w ogóle jest jeden moment? Coś pęka i można powiedzieć: tak, wtedy pękło?
Dźwięk – to już nie jest morze, to morze i ziemia, i powietrze – zmienił się, nie jest już rytmiczny, nie przypomina w niczym szumu fal, jest raczej jak biały szum w telewizorze, właściwie nie da się go już odróżnić od ciszy. Ludzie normalnie tego nie słyszą, chociaż to cały czas jest wszędzie: szumi, szemra, mruczy. Może gdyby słyszeli, nie mogliby normalnie funkcjonować, robić, mówić, myśleć tego, co muszą.
Czy ja mogę normalnie funkcjonować? Wstaję na próbę i skręcam w stronę wyjścia z plaży. Mówię sobie, żeby wstać, i mogę wstać. To chyba mniej więcej normalne? Chociaż równie dobrze mogłabym tu zostać. Nie ma żadnego powodu, żeby zostać i żeby wrócić. Mogę zrobić jedno albo drugie, nie ma różnicy. Jestem zmarznięta, więc decyzja o powrocie powinna przeważyć, ale nie przeszkadza mi to. Czuję, że jest mi zimno, ale nie czuję potrzeby, żeby to zmienić.
Kiedy wracam, robi się szaro; Figa obwąchuje mnie długo, chyba raczej podejrzliwie niż z radością. Wydaje krótkie warknięcie czy burknięcie, jakby nie podobało jej się to, co wywąchała, ale uznała, że jest to za mało ważne, żeby ostrzegać wszystkich prawdziwym warczeniem. Wszyscy inni śpią; w szarym świetle tuż przed wschodem słońca wyglądają na bardzo zmęczonych. Może zresztą naprawdę są; wakacje są męczące.
Jest już właściwie rano, ale i tak się kładę, bo jest mi wszystko jedno, co będę robić. Mogę równie dobrze nie robić nic. Leżę i nie chce mi się spać, i kiedy zauważam, że nie chce mi się spać, zasypiam.
Budzę się i pierwsza rzecz, którą widzę, jak wczoraj i jak we wszystkie dni tych wakacji, to pochyła, beżowa ściana pokoju. Przedtem od razu obracałam głowę, żeby popatrzeć przez okno, bo ta ściana, zwieszająca się nade mną tak, że mogłam jej dotknąć wyciągniętą ręką, sprawiała, że brakowało mi oddechu, i czułam, że nie dam rady się ruszyć, nie dam rady wstać, ale teraz tego nie robię, bo nie ma potrzeby. Mogę patrzeć równie dobrze na ścianę, jak na okno. Zresztą ściana wcale nie jest, jak mi się wydawało wcześniej, nieruchoma i ciężka; utrzymuje się w miejscu, w którym jest, własną mocą, co nie zawsze można powiedzieć o ludziach; żadna z cząsteczek, które się na nią składają, nie jest bezczynna. I te cząsteczki wydają dźwięk. Taki sam, jak wydawało wcześniej morze, szmer, który łatwo może przejść w ryk, dźwięk, który, jak sobie teraz uświadamiam, wydają wszystkie rzeczy. Nic nie jest nieme, nic nie jest ciche. Dźwięk jest wszędzie, więc kiedy zza drzwi zaczynają dochodzić krzyki, na początku w ogóle nie zwracam na nie uwagi. Wtapiają się w tło.
– Niech pani przestanie na mnie krzyczeć!
– Nie, to pan krzyczy! Dwa dni temu pan krzyczał, i wcześniej też, w całym domu słychać! Ludzie chcą spać, wszyscy tu na wakacje przyjechali, żeby odpocząć, a pan zakłóca spokój!
– Jaki spokój? Jaki spokój ma tu być, jak wszyscy siedzimy sobie na głowie? Tyle się wam płaci, a upychacie nas w kojcach dla kur!
– Tak? – kobieta mówi teraz normalnie, ledwo ją słyszę przez dźwięk wszystkich innych rzeczy – To proszę sobie znaleźć tańsze miejsce. Życzę powodzenia.
– A żebyś wiedziała, babo, że znajdę! Złodzieje, żyją dzięki nam, gdyby nie my, nic by tu nie było, i jeszcze się czepiają!
Ona siada, bez żadnych śladów senności, i mówi do nas cicho:
– Musicie się spakować.
Kasia odwraca się twarzą do ściany i zaczyna popłakiwać.
– Naprawdę musicie wstać – mówi ona, takim samym jak wcześniej płaskim tonem.
Siadam, a potem wstaję. To bardzo łatwe. Dziwię się, jakie łatwe. Łatwo wstać. Łatwo usiąść. Mogę zrobić jedno albo drugie, nie ma różnicy. Ona zaczyna wrzucać ubrania do toreb. Trzęsą jej się ręce. Wstaję i zgarniam do plecaka te moje rzeczy, które leżą na wierzchu, jak leci, nie zastanawiam się, co włożyć do której kieszonki i upycham na siłę to, co nie chce się zmieścić. To tylko rzeczy. Świat jest pełen rzeczy, nigdy mi ich nie zabraknie.
Kasia podnosi się na łokciach i patrzy na mnie, mrugając zaspanymi oczami.
– Dziwnie się zachowujesz – mówi.
– Rozumiem – odpowiadam, bo co można odpowiedzieć.
Figa wydaje coś między piskiem a wyciem; robi tak od dwóch godzin, odkąd ruszyliśmy. Jazda samochodem bardzo ją stresuje; może chodzi o silnik, o to, że wszystko wibruje. Jej boki chodzą, jest jak okrągły czarny piecyk, który zaraz wybuchnie.
– Zwolnij – mówi ona – zwolnij, zatrzymaj się, zastanówmy się, dokąd jedziemy.
On nie odpowiada, zaciska tylko ręce na kierownicy; zaciska też szczęki, tak, że jego zęby lekko zgrzytają. Słyszę to. Chyba lepiej niż jej słowa.
Figa zaczyna szczekać tak, że nie tylko to słychać, ale i czuć w uszach, czuć, jak fala dźwięku uderza w błonę bębenkową, i to boli. Ciekawe, zwykle człowiek nie czuje, że ma błonę bębenkową. Odwraca się od szyby i zaczyna szczekać tuż obok mojego ucha. Mija kilka sekund i orientuję się, że to nie boli. To znaczy boli, czuję, jak fala atakuje moje uszy, ale ból jest jakby oddzielony ode mnie.
Jedziemy wąską szosą między stromymi zboczami, tak stromymi, że to prawie wąwóz, chociaż nie do końca. Jest za dużo miejsca, żeby nazwać to wąwozem. Ale zbocza są całkiem blisko, kiedy wyglądam przez okno, widzę dokładnie trawę i chwasty, które na nich rosną, pożółkłe od upału. Są ledwo żywe, ale to nie przeszkadza im drgać, wibrować, pełzać, jak jednemu wielkiemu zwierzęciu, albo może rojowi małych zwierzątek. I to nie same rośliny robią to wszystko, uświadamiam sobie, to całe wzgórza są wielkim zwierzęciem albo rojem małych zwierzątek. Co się stanie, kiedy podniosą się z ziemi i zaczną żerować?
Potem wyjeżdżamy z wąwozu, a może spośród wzgórz, i zaczyna się las. Droga jeszcze się zwęża.
– Kurwa, niech ktoś uciszy tego psa – mówi on.
– Jeśli się zatrzymamy, będziemy mogli… – odpowiada ona.
– Zamknij się i ucisz tego psa!
Obok mnie Kasia zaczyna oddychać głośno i mokro, jeszcze nie płacze, ale prawie. Wie, że nie może płakać, że musi być cicho. Słucham tych oddechów i zastanawiam się, kiedy przejdą w płacz, bo w końcu muszą, dlatego ciężarówkę, która wyjeżdża zza zakrętu, widzę dopiero w ostatniej chwili. To ciężarówka starego typu, pomarańczowa z okrągłymi reflektorami, z powodu których wygląda jak ryba młot. Na płaskiej masce ma napis Kama3. Ona wyjaśniła mi kiedyś, że to Kamaz zapisane cyrylicą, ale mimo że to wiem, wciąż widzę Kama3. Z tyłu ma zamocowany zielony kontener budowlany. Trzęsie się, chyba nie jest przymocowany tak, jak powinien; cała ciężarówka podskakuje na pełnym wybrzuszeń asfalcie. Jej ruch, kiedy się do nas zbliża, słychać i czuć, jak uderzenie, które nie nastąpi za chwilę, bo już tu jest.
Dla nich wszystko musi się dziać za szybko, żeby zdążyli cokolwiek zrobić. Tylko Kasia zakrywa głowę rękami. Mnie przejazd ciężarówki wydaje się wolny, dostojny. Ściana dźwięku, bańka głośnego powietrza otaczająca ciężarówkę na chwilę wygłusza wszystko inne, nawet szczekanie Figi. Uderzenie raczej się o nas ociera niż w nas trafia; patrzę szeroko otwartymi oczami, bez mrugania, na ścianę kontenera, przesuwającą się tuż przed szybą okna.
Kiedy ciężarówka znika za zakrętem, on wreszcie się zatrzymuje. Opiera czoło na kierownicy i mówi płaczliwym głosem: „o boże. o boże”. Mogliśmy wszyscy zginąć. Albo przynajmniej zostać ranni, z czym byłoby więcej kłopotu. Ale to nie byłby mój kłopot. Nie czuję ulgi; ani żalu, jeśli już o to chodzi. Właściwie, kiedy sprawdzam, co czuję, jak sprawdza się językiem bolący ząb, uświadamiam sobie, że nie czuję nic szczególnego. On wciąż powtarza: „o boże. o boże”; ona chowa twarz w dłoniach, a Kasia ściska bursztynowy breloczek. Figa jest cicho, bo stoimy.
Ona bierze głęboki wdech; wypuszcza powietrze z płuc i wyciąga rękę w jego stronę, jakby chciała położyć ją na jego ramieniu, ale zaraz ją cofa. Obraca się do tyłu i wyciąga nad oparciem siedzenia rękę do Kasi, która zaciska na niej palce, jakby to miało ją uratować przed utonięciem.
Drugą rękę wyciąga do mnie. Patrzę na tę rękę, jakbym się zastanawiała, co to za przedmiot i do czego służy. Nie wiem, czy rzeczywiście się zastanawiam, czy nie. Dobrze jest nie wiedzieć. Ręka jest za daleko, żebym mogła ją chwycić. Zresztą po co miałabym to robić? Las dookoła jest jak zbocza wzgórz wcześniej, jednocześnie nieruchomy i pełen pełzania, jednocześnie cichy i pełen szumu, bzyczenia, ryku. Czuję się bardzo spokojna. I już wiem, że zrobię wszystko, żeby zachować ten spokój.
Joanna Bednarek (ur. 1982) – filozofka, pisarka, tłumaczka, członkini redakcji „Praktyki Teoretycznej”, publikowała m.in. w „Tekstach Drugich”, „Krytyce Politycznej” i „Czasie Kultury”. Autorka książek: „Polityka poza formą. Ontologiczne uwarunkowania poststrukturalistycznej filozofii polityki” (2012), „Linie kobiecości. Jak różnica płciowa przekształciła literaturę i filozofię?” (Fundacja na Rzecz Myślenia im. Barbary Skargi, 2016), „Życie, które mówi. Nowoczesna wspólnota i zwierzęta” (Fundacja na Rzecz Myślenia im. Barbary Skargi, 2017) i powieści „O pochodzeniu rodziny” (Wydawnictwo WBPiCAK, 2018) oraz „Próba” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej/Staromiejski Dom Kultury). Teksty literackie publikowała w „Czasie Kultury”, „Wakacie” i „FA-arcie”.
Aki Mirai – graficzka, performerka, publikowała w takich pismach jak „Nigdzie”, „Stoję w miejscu”, „Serwetka”. Zajmuje się wielopoziomową analizą anime Serial Experiments Lain, moderatorka internetu.