ilustracja: Susanne Szombara
Sztuki współczesne vol. 5: sztuka nieskakania
KRZYSZTOF KWINTKIEWICZ
Sztuki współczesne vol. 5: sztuka nieskakania
Zawsze chciałam skoczyć. Snując się po mieście patrzyłam z niebotycznym, wręcz łapczywym zainteresowaniem na miejsca, które nadawałyby się do skoku.
Od zawsze wiedziałam, że pomimo kultu panującego w naszej kulturze jesteśmy, paradoksalnie, zobowiązani pod żadnym pozorem nie skakać. Po lekturze kolejnego już wywodu dotyczącego etycznych aspektów skoku zaczęłam skłaniać się ku przekonaniu, że nieskakanie to najwyższa forma samokontroli: w każdej chwili, w której obsługiwałam klientów agencji Scheffler & Robinson, spotykałam się z Marceliną, czułam wywołane Escitalopramem zbawienne otępienie pozwalające mi funkcjonować, albo jeździłam bez zobowiązania na festiwale z pozostałymi laureatami stypendium dla młodych filmoznawców, aktywnie nie skakałam. Przez cały czas byłam na swój sposób świadoma, że właśnie nie skaczę, tak jak podczas pozornie komfortowego siedzenia przy biurku podczas spotkania z klientem jest się świadomym, że pomimo bólu zęba, który zaczyna kurewsko promieniować do ucha, nie wyje się właśnie do mikrofonu.
Nieskakanie było więc dla mnie sztuką samą w sobie. Sztuką aktywną, sztuką angażującą. Przecież każdy ma uświadomione lub nieuświadomione powody, żeby w końcu skoczyć, swoje odkryte czy częściowo utajone, nasilające się dopiero bóle zęba.
Skok. Materia kontrowersyjna i do bólu subiektywna. Skakanie i towarzyszące mu nieskakanie, generator jądrowy emocji i sporów. Bo jak to tak chcieć skoczyć, kiedy można wychodzić więcej z domu. Jak to tak skakać, kiedy żyje jeszcze twoja matka (zgodnie z patriarchalnym rozumowaniem ojciec jeszcze jakoś by to przeżył). Jak to tak skakać, kiedy można po prostu nie?
Niektórzy są też przekonani, że nieskakanie jest łatwe, bo jeśli czujemy potrzebę skoku, zawsze możemy zamienić Scheffler & Robinson na DXC, Escitalopram na Mirtor (chociaż profesor Jóźwiak rekomenduje jednak zawsze Escitalopram), Marcelinę na kogoś podobnego, a festiwale filmowe na fanatyzm religijny albo alkoholizm.
Tak, z pozoru jest to jakieś wyjście. Z pozoru zawsze są wyjścia, tyle że nic z tego nie wychodzi.
Perony. Wiadukty. Mosty. Kładki. Każdy wytwór urbanistyki nadający się do skoku przypominał mi zawsze, że nad wyraz oportunistycznie oddalam się od wiadomo czego (zmierzaniem dokądś, zapełnianiem bycia, stymulowaniem poznania, transformowaniem substancji).
Zresztą zawsze pamiętałam o matce Franka. Kusił ją rozlany rozrzutnie beton młodego osiedla, oprószony tylko pojedynczymi krzewami i szczyptą słońca; ojciec Franka i Neli odszedł, najzwyczajniej nie dawała sobie z tym rady, nie dawała sobie z nimi rady, a tak naprawdę to z ich reakcją na jej niedawanie sobie rady, błędne koło, diabelski młyn. Często stawała na wysokim parapecie mokotowskiego apartamentu i groziła im, że skoczy. Zbliżenie się do tego żywiołu zaspokajało jej histerię, przenosiło ją na ostatni etap, dokonywało przesilenia. Oczyszczała się w ten sposób, a może tylko dawała sygnał, tak jak dwadzieścia lat wcześniej mogłaby dawać sygnał cięciem pionowych linii wzdłuż swoich przedramion.
Franek, trzeba przyznać, nigdy nie zapomniał o obsesji swojej matki. Widywaliśmy się w niektórych okresach naprawdę często, żeby porozmawiać o kinie i przy każdej okazji wspominał ten cholerny widok, za każdym razem pogrążał się w coraz intensywniejszym transie, jakby każde wyjście służyło tylko za ujście dla tych paraliżujących wspomnień. To właśnie obserwując nasilanie się tego transu nauczyłam się bezradności.
Przy okazji tych manii, które zawsze wdzierały się bezlitośnie do naszych z pozoru wyważonych rozmów, Franek objaśniał mi na przykład swoją teorię, zgodnie z którą wszystkie argumenty przeciwko skakaniu i za skakaniem są równie bezsensowne. Wierzył, że to kwestia wyboru: w każdej chwili dokonujemy wyboru, ale idiotyczne byłoby kierowanie się przy nim jakimkolwiek aksjomatem. Zważanie na piękno, dobro i prawdę było dla niego równie dziecinne, co zważanie na to, czy jest jakieś zewnątrz, na które można wyjść albo czy żyje jeszcze twoja matka.
Tym samym uświadomił mi, że być może wcale nie od zawsze chciałam skoczyć. Jego głęboka wiara w wybór robiła wrażenie. I faktycznie, żaden akademicki wykład i żaden tom starego mistyka nie zmienią przecież faktu, że zawsze jesteśmy bliżej albo dalej skoku; jesteśmy jak metalowe koraliki targane falami magnetycznymi, tyle. Piękno, dobro i prawda, twoja matka, rozpacz, bezsilność, Scheffler & Robinson, Marcelina, koledzy filmoznawcy, ciepły wiatr, bezwietrzny las, zapach drewna – to wielkie kłębowisko fal, które przeciągają nasze metaliczne ciała to w jedną, to w drugą stronę.
I tak oto wspomnienie o Franku samo stało się jedną z nich, odciągającą mnie czasem od peronów, wiaduktów, mostów i kładek.
Wiem, że nie miałby mi tego za złe; jestem tylko człowiekiem, a więc mam prawo reagować podobnie na powiew ciepłego powietrza i wspomnienie o dawnym przyjacielu. Na swój sposób przypomina ono taki właśnie powiew: przepływa po mnie, kiedy zatrzymuję się w miejscach proszących się o skok i tak stoję. Stoję, maniakalnie uprawiając sztukę nieskakania.
Krzysztof Kwintkiewicz (ur. 1995) – absolwent polonistyki na Uniwersytecie Warszawskim, autor prozy i poezji, laureat i finalista konkursów poetyckich. Publikował m.in. w Epei. Piśmie Literackim, Helikopterze, Stronie Czynnej, Tlenie Literackim, Wydawnictwie J, Szortach oraz Składce. Stale wraca do amerykańskiej prozy postmodernistycznej, chociaż ciągle czuje, że nie nadąża z czytaniem nowych rzeczy. Mieszka w Warszawie.
Susanne Szombara – https://www.instagram.com/susanneszombara/