ilustracja: Bartłomiej Górecki
Ziarnko do ziarna
Patryk Kulpa
Ziarnko do ziarnka
I wszystko od nowa.
Wpadliśmy do mieszkania. Dałam Piotrowi dwa, może trzy dni na zasiedzenie. Potem nie mógł już wytrzymać, nie potrafił wysiedzieć w miejscu, wstawał, krzątał się, przeglądał książki na półce, jeździł palcem po brudnym parapecie. Zabierał wszystkie pokrywki od słoików, chował je przede mną i mówił, że trzeba uwolnić tę przestrzeń zastałą, zamknięta, przywrócić ją do jakiegoś większego obiegu. Wkrótce potem zaczął chodzić na czworakach po mieszkaniu i zaglądać w każdy kąt, przyglądał się czy coś nie wchodzi między panele albo płytki, wychodził tak na korytarz, schodkami w dół piętro po piętrze i nawet robił nawet kółka wokół bloku. Pytałam go, Kanis, czego tam szukasz, to mówił, że chce znaleźć ziarenka piasku, że patrzy, którędy się ta przestrzeń uwolni, że musiał sprawdzać, kontrolować. Że piasek to pokaże, pokornie ułoży się w linie i ziarnko po ziarnku będzie wskazywał drogę, że taką ma już właściwość ten piasek. Zostawiałam go w spokoju, bo ile przecież można za nim latać i patrzeć przez ramię aż wreszcie za którymś razem wpadł nagle do mieszkania, złapał mnie za rękę, mocno szarpnął i pociągnął za sobą. Wyszliśmy z bloku, prowadził przez jakieś krzaki i chaszcze, zarośnięte chodniki, zapomniane ścieżki, gdzie latarnie agonalnie mrugały, cień dziko porastał ściany bloków. Pokazywał mi palcem i mówił, patrz, jest, ten piasek, tu się wysypuje, znalazłem wreszcie, pokażę Ci i szedł wzdłuż cienkiej stróżki piasku, która rzeczywiście pojawiła znikąd. Ciągnął mnie tak dalej, ręka już bolała, wreszcie doszliśmy do jakiejś rudery, już na granicy osiedla, na granicy miasta w zasadzie, bo bloki tutaj już się wytracają, przechodzą w puste pola i łąki a tam gdzieś daleko świszczy obwodnica. I zatrzymaliśmy się przed metalowymi drzwiami, pod nimi była kupa piasku, nie wiadomo skąd. Szarpnął za drzwi, wypełzła na nas czerń, połknęła nas, wciągnęła do środka.
Wypluła mnie na jakiejś plaży, Kanisa nie było w okolicy. Plaża była czarno-biała, szum morza po jednej stronie, zarośnięte wydmy po drugiej. Pustka. Spacerowałam wzdłuż wybrzeża, ściągnęłam buty. To czarno-białe bezludzie było nawet kojące, chłodna morska woda raz po raz obmywała mi stopy. Mogłam swobodnie oddychać.
Na horyzoncie wyrósł Kanis. Machał do mnie, przywoływał mnie. Szłam w jego stronę, towarzyszył mi wiatr i szum morza, szare niebo uroniło kilka kropel deszczu. Piotr schronił się między dwoma wydmami, siedział przy zboczu jednej z nich. Kawałek przed nim na składanym turystycznym krześle siedział starszy mężczyzna, który monotonnym półgłosem cały czas coś mówił, bardziej do siebie, w przestrzeń niż do Kanisa, mnie chyba nawet nie zauważył i z deszczyku też nic sobie nie robił.
– …było ich tam co najmniej czwórka, ale nie więcej i na pewno nie mniej niż dwie osoby, oni w tym mieszkaniu przeczekali okupację i potem jeszcze trochę, aż przyszli sowieci. Wtedy pani Sawicka starała się sprzedawać przy drodze rozłożone równo na serwetce na trawie jakieś bibeloty, posrebrzane świeczniki czy książki, cokolwiek byleby liczyć na kromkę chleba na barter, może trochę cebuli czy jakiejś jarzyny, bo wiadomo było, że pod miastem coś obrodziło, a ludzie mieli przecież swoje potrzeby…
– Odkąd go tu znalazłem cały czas tak gada, nie przestaje – powiedział Kanis. – Myślę, że trzeba będzie wykopać dół, żeby się wydostać.
Przestraszyłam się. Kanis podszedł do mnie i objął mnie. Pachniał potem, zmęczeniem.
Nad nami rozległ się huk, a niebo przecięły dwa samoloty odrzutowe, które pojawiły się znikąd i równie szybko zniknęły.
– Będzie dobrze. Zobaczysz – uspokajał mnie Kanis, choć na pewno też zdawał sobie sprawę, że utknęliśmy a czarnobiała sielanka powoli zamieniała się w koszmar.
– …ja wtedy siedziałem w mieszkaniu na Dębowej, odwiedzili mnie studenci i zadawali pytania, ale to nie było podziemne nauczanie, raczej taka przyjacielska dyskusja o końcach czasów, o wojnie. Jeden z nich przypomniał tę scenę z Odysei, była tam taka sytuacja, kopali w ziemi, składali ofiary i rozmawiali ze zmarłymi, można było się z matką czy przyjacielem pożegnać. Luksus, na który wielu z nas nie mogło sobie pozwolić, wtedy, w tamtym czasie…
– Warto się zapytać, może staruszek coś wie – rzucił nagle Kanis.
Podszedł do mężczyzny, ukłonił się nisko, tamten odpowiedział lekkim skinieniem głowy i na chwilę przerwał swój monolog.
– Myśli pan, że gdyby wykopać tu dół, to da się stąd wydostać?
– Prawdopodobnie nie – odpowiedział staruszek.
– Jak tak wcześniej pana słuchałem, nie żebym podsłuchiwał, po prostu siedziałem tu obok i próbowałem zająć się sobą to dolatywało do mnie, co pan mówi. Nie chcę, żeby pan pomyślał, że ja tak z chytrości albo złej woli, więc jak tak chcąc nie chcąc usłyszałem parę słów, to zdaje się, że mówił pan, że można by wykopać dół, złożyć ofiarę i chociaż ze zmarłymi pogadać. Skoro wyjść nie można, to może taka rozmowa nie zaszkodzi chociaż, co?
Kanis nie dawał za wygraną. Starszy człowiek na to, że to nie ma sensu, że musimy iść na koniec świata, bo to na końcu świata się tylko da tak pogadać, na co Kanis, że koniec świata jest pojęciem względnym, że dla każdego oznacza coś innego, a dla nas akurat koniec świata jest tutaj. Staruszek chyba jakby się obraził bo wstał i ostentacyjnie obrócił krzesło tak, żeby był do nas plecami i wrócił do swojego gadania.
– …ciężarówki obładowywali gruzem i wozili w jedną to w drugą stronę. Z zachodu przywozili cegły i jakieś inne materiały, to potem jechało w stronę centrum i tak odbudowywali miasto. Mnie wtedy kazali też sprzątać ulice, to znaczy porządkować jakoś ten gruz zastany, nie przywieziony, to wtedy całe brygady się tworzyły, co tak pracowały. Podobno jakby iść na południe to tam jeszcze nikogo…
Kanis uklęknął i grzebał w ziemi, aż powstał mały dołek. Wstał, wyciągnął z kieszeni taśmę celuloidową, złamanego papierosa i wrzucił wszystko do środka. Z drugiej kieszeni wyciągnął zapałki, odpalił jedną i upuścił ją tak, żeby wpadła do dołka.
Zapłonął wielki ogień, czarny, gęsty dym leciał w górę w stronę białego nieba. Na dnie dziury pojawiła się umęczona twarz. Przekrzywiona w grymasie, spocona, mierzyła nas wzrokiem, zerkała to na Kanisa to na mnie, a my staliśmy nad nią nie wiedząc, co zrobić dalej.
Nagle głowa szeroko otworzyła usta, najszerzej, tak jak tylko potrafiła. Nie mogła oderwać wzroku od tej czarnej pustki, od tej jamy, która zaczęła połykać świat atom po atomie, w którą zapadały się nasze wyśnione wydmy, staruszek na krześle, Kanis, ja. A wszystkiemu towarzyszył pisk, przeszywający, przerażający.
Zatkałam uszy. Zamknęłam oczy. Czułam, że tracę przytomność. Pozwoliłam sobie na to. Zapaść się w tym śnie, obudzić gdzieś dalej.
Kanis wachlował mnie chusteczką. Siedziałam na krześle. Podał mi szklankę wody jak zobaczył, że się przebudziłam. Wyjaśnił, że musiał szybko przysypać głowę, potem staruszek się zaangażował i zabrał go do tego miejsca. Wyglądało jak muzeum. Powoli wstałam.
Ściany pomalowane na biało, podłoga wyłożona białymi płytkami. Okno przy suficie, lekko uchylone. W rogu buczy i charczy wentylator. Wspomnienie sterylności bije od tego miejsca, teraz, zdominowanego przez kurz i gorące, duszne powietrze. Czystość przegrała tu z lepkością. Pozostałości walki widać jeszcze w brudnych kątach czy za szafkami, tam gdzie nikt już nie patrzy. Kilka gablot przede mną. W przeszkolonych klatkach uwięzione ludzkie głowy. Wykrzywione twarze, jak ta wykopana z piasku. Jak któraś się uśmiecha to tak, żeby pokazać wszystkie zęby, jeśli płacze to każdym centymetrem skóry. Każda chce coś innego powiedzieć, wyrzucić z siebie. Nuda, groza, radość, desperacja, katatonia. Każda para oczu, bez żadnego wyjątku, jest czarna, najczarniejsza. Nie odbija się w nich nawet promyczek światła. Co chcą mi powiedzieć te twarze, myślę. Zmarszczki wykute przez czas. Emocje, zastygłe jak lawa, być może kiedyś też były tak samo groźne.
Złapałam kątem oka odbicie mojej twarzy na szkle gabloty. Patrzyłam jak wpadają na siebie te dwa obraz, moja sztywna, wyczekująca mina, jakbym próbowała się przed czymś ukryć i ta jedna głowa, której rozwarte usta wznoszą okrzyk – dokąd ani po co nie dowiem się nigdy.
Staruszek w tym czasie oprowadzał Kanisa. Chodził za nim, pokazywał mu dłonią niektóre z eksponatów i coś długo tłumaczył. Piotr miarowo kiwał głową, ręce skrzyżował na piersi i słuchał uważnie. Oddalili się ode mnie. Pomyślałam, że Kanisa to muzeum porwało i przekabaciło, stał się już jego częścią. Scalił się z tym obrazem, może nawet zaczął tracić kolor. Nikt nie zauważy jak teraz wyjdę, przyszło mi do głowy. Otworzyła się przede mną droga ucieczki, wyjście ewakuacyjne. Żeby potem samotnie odkrywać i biec. Więc szeptem zrobione kilka kroków w stronę drzwi. Nawet nie skrzypiały specjalnie, poddały się miękko mojemu naciskowi i ta czerń za nimi też była miękka, aksamitna. Zaprosiła mnie do siebie z delikatnością i uważnością i przez ułamek sekundy byłam jej częścią i oddech był lżejszy, mięśnie się rozluźniły.
A potem wpadłam w wir.
Obudził mnie terkot projektora, znak że skończyła się taśma. Musiałam usnąć w trakcie seansu. Rzuciłam pobieżnie okiem, ale nikogo w okolicy nie widziałam. Sala była już pusta. Zaczęłam powoli wstawać, byłam ciągle zaspana i trochę zawstydzona, chciałam po prostu wyjść.
Projektor nagle zacharczał i wypluł z siebie jeszcze jedną scenę. Dwa czarne punkty na niebie, samoloty, zataczają koło. Ujęcie ze środka kabiny. Pilot w hełmie i okularach, oddycha przez maskę, rura, która doprowadza powietrze znika we wnętrzach samolotu. Wygląda nieludzko, jakby był zrośnięty z maszyną. Stalowy ptak, drapieżnik. Pilot przekrzywia samolot i patrzy na ziemię. Plaża, kilka wydm za nimi, w głąb lądu, parterowy budynek z którego wybiega kobieta i biegnie przed siebie.
Oddech mi przyspiesza. Dociera do mnie stukot własnych obcasów i dopiero wtedy orientuję się, że idę w stronę drzwi. Nerwowo naciskam klamkę, ręce mi trochę drżą, próbuje to drganie powstrzymać i widzę jak zza drzwiami czeka już na mnie ciemność, już wyciąga po mnie ramiona. Przełykam z trudem ślinę i robię krok do przodu.
I wszystko od nowa.
Patryk Kulpa – ma się całkiem nieźle, pochodzi z Krakowa, mieszka w Warszawie. Publikował w Stonerze Polskim, Stronie Czynnej i Tlenie Literackim, gdzie obecnie redaguje dział prozy.
Bartłomiej Górecki (ur. 1992 r.) – Absolwent malarstwa na ASP w Katowicach. Zajmuje się malarstwem, rysunkiem, wideoartem, fotografią analogową oraz muzyką.
W 2016r. zadebiutowałem pierwszą wystawą indywidualną w Galerii Pojedynczej w Centrum Kultury im. Krystyny Bochenek w Katowicach.
Brałem udział w wystawach zbiorowych:
2013 – Golden Vision Music & Art Festiwal – Huta Uthemana w Katowicach
2014 – Studencki Obraz Roku – Dagma Art – Katowice
2015 – Wystawa fotografii Srebrny Pył/Sribrny Prach – Stacja Artystyczna RYNEK – Gliwice
2016 – Błąd w Grafice – Galeria Engram, Katowice Miasto Ogrodów
2017 – Ludzie z Gumy – Zmagania z Materią – Rondo Sztuki w Katowicach
2017 – Pracownia Kazimierza Cieślika – Galeria + Rondo Sztuki
2017 – Proszę się rozejść! Tu nie ma na co patrzeć – Galeria Pojedyncza – Katowice
2018 – II Przegląd Sztuki Współczesnej Nowa Awangarda
Od 2018r. Zajmuję się tworzeniem opraw graficznych do muzyki, tworzę ilustracje i komiksy.
2021 – publikacja komiksu w magazynie Fragile
2022 – publikacja oprawy graficznej albumu Aemdeha GF projektu Brudny Opos – publikacja komiksu w magazynie Stoner Polski
Artysta publikował również pod pseudonimem Nasturcja Podolak i wydał następujące pozycje:
• „ja i Ja” – komiks na podstawie scenariusza Łukasza Krajnika, wydany w portalu „Stoner Polski”
•„?” – komiks do scenariusza konsumenta popkultury, Łukasza Krajnika, wydany w portalu „Stoner Polski”
• Realizacja ilustracji i logo dla „Kulturalnego Samplingu” na portalu FB
• Realizacja ilustracji do czasopisma literackiego „Epea”