ilustracja: Marcela Cychol

Szybkość strzałki

Piotr Jurczyński

Szybkość strzałki

Muszę się umyć, to będzie rozwiązanie wszystkich moich problemów. Dotykam kafelków stylizowanych na skałę. Spływa woda, dotykam, wchodzę pod strumyki i nagle staję się częścią mojej łazienki. Jednak czuję to dłonią, którą odklejam, przyklejam, odklejam. To prawie jak wygenerowana sztucznie sceneria, dyndający zapaszek sosnowych igiełek. Skały pokryte mchem i wszędzie mgła. Po twarzy spływa pozostałość tego rodzaju deszczu co spada jakby nie chciał.

Staję na czerwonym ręczniku, bo dywanik jest w praniu. Wykonuje syreni ruch głowy do tyłu. Długie włosy uderzają w plecy. Można byłoby pokusić się o lokowanie odżywki czy wody mineralnej – taki żart co przemyka między wdechem a wydechem. Powrót do normalnej pozycji i lustro.

W tym momencie powinienem się zatrzymać z natłokiem myśli, ale te podniecają się, podobnie jak atomy wrzącej wody, rozpychają się może łokciami, może igłami. Pochylam się i widzę siebie, ale jakby bardziej przeźroczystego. Synonimem mogła być nienaturalność. Tak, wyglądam nienaturalnie, ponieważ spoglądam na siebie i nie potrafię uwierzyć, że po prostu widzę siebie. Nie przebieram nogami, nie wyliczam sylab w wyrazie „wanna”- wan – na. To dwie.

W salonie odbijam się od kilku przedmiotów na raz. Jest szkło telewizora, wypolerowany blat stołu i telefon. W tym ostatnim odbijają się inni chodź nie wyszedłem z domu. Jakbym działał logicznie mógłbym ich zabić, bo to wtargnięcie na posesję prywatną. Niestety jestem Europejczykiem, więc najpierw dzwonię na policję, później zabijam. Nie mam orzełka na klacie i wykałaczki w ustach. Kowboje są tylko w telewizji.

Jest jeszcze okno na ogród. Krzewy, nad nimi przesadnie ociężały mur. Podobno zabytkowy. Pośrodku trawnik z soczystymi łodygami, czasami chwastami. Jakbym chciał na zawsze nosić na sobie szlafrok, zamknąłbym się w tym ogrodzie. Siedziałbym na mokrej ziemi i głaskał kamienny posąg żaby. Gdy pada deszcz, krople spływają po wyłupiastych oczach płazów. Jakby występowały tu węże na pewno zamieszkałyby w wnętrznościach żaby, która ma dwoje oczu. One też mają dwie gałki i ja również. Wszyscy na tyle niscy, by ograniczyć się do szczytów muru.

W kuchni zwalniam. To pierwszy kamień milowy, może węgielny, ja jestem z węgla, pasta, którą czuję w ustach miała w sobie węgiel (tak było napisane). O, znowu się rozpędziłem!

Kroję chleb. Muszę dodać trochę więcej siły, bo bagietka wczorajsza i może w sklepie też była wczorajsza. Wieczko od twarogu otworzyłem zbyt szybko. Kilka białych kropel spadło na mój nadgarstek. Dalej pomidory, herbata. Saszetkę wyrzuciłem po trzech sekundach. W drodze do śmietnika zostawiła brązowe ślady.

Kanapki były, dwie. Białych kropelek, dwie. Plam po herbacie, trzy. Razem daje siedem zmian na ciele mojego mikroświata. Dodać muszę miliony kropel na kabinie prysznicowej, kilkaset w umywalce. Znowu się rozpędziłem.

Dalej ubranie, gary do zlewu i włosy. Wysuszyły się same, więc skreślam je z sukcesów dzisiejszego dnia. Stoję w drzwiach i naglę przypomina mi się liczebność krów w Argentynie. Chcę je policzyć, nie muszę, bo mam internet. Jednak trzeba przyznać, że taka liczba robi wrażenie. Mówię „taka”, ponieważ nie wiem ile jest, ale na pewno dużo. W Mongolii również koni jest dużo, więcej niż ludzi. U nas najwięcej jest jabłek, a w Niemczech szparagów.

Liczby towarzyszą mi w autobusie. Jazda autobusem jest szlachetna. To mój manifest. Nie mam prawa jazdy, bo mam manifest. W tym momencie potrzebna mi jest moja własna Czerwona Książeczka, a nie Toyota Corolla. Jak postępować towarzyszu? Poruszaj się komunikacją miejską, ona poruszy twoje serce zamiast Ziemi. Dokładnie! Nie przykładam się do spalin, też nie przykładam do rany wacika, choć mnie proszą.

To zdarzyło się na ulicy, bo potrącił mnie rower. Rana była dosyć obszerna, zostanie blizna, ale niewidoczna. Odkryje się na starość jako wątek do opowiadania, pożywka dla wyobraźni lub demencji. Teraz jednak dalej nie przykładam wacika, bo krew kapie i kapie. Powoli bujam czołem, by namalować piękny obrazek. Coś tam facet mi tłumaczy, że zaraz zadzwoni na pogotowie, że przeprasza. O coś się pyta, ale to nie ważne. Spoko, wybaczam. O proszę, chodnik teraz ma czerwony uśmieszek. Oczy może nie są na tej samej wysokości lecz jaki to szeroki uśmiech!

Wracam do domu, bo odesłali mnie z powodu wypadku. Ja to nazwałem stłuczką, ale oni to nazwali wypadkiem – ot kolejny konflikt z dziedziny semantycznej. Dla mnie to stłuczka, bo nikt nie ucierpiał. Według nich ucierpiałem ja.

Od chwili, gdy mokre, czarne koło wjechało w tył mojej prawej nogi, czuję się inaczej. Wędruję po zeszycie z pionową kreską. Po jednej stronie zapisuję to co straciłem, a po drugiej co zyskuję. Linia się wydłuża, a ja idę za nią. Wychodzę, chcę zobaczyć, którą ścianę przebije.

Piotr Jurczyński (ur. 2002) – Czarodziej z świątyni bambusowego żartu. Zlikwidował kilku cesarzy, spalił kilkaset wiosek, kiedyś ukradł gumowego dinozaura ze sklepu. Ogólnie to pisze opowiadania i wiersze.

Marcelina Cychol – https://www.instagram.com/marcela.cychol/