ilustracja: Aki Mirai

Widma, tramwaje i dwa piwa

Wojtek Reszkowski

Widma, tramwaje i dwa piwa

Czacha wyszedł z urodzin Trzmiela jakoś o trzeciej w nocy z nikim się nie pożegnawszy. Przypadkiem spojrzałem w jego smutne oczy, kiedy w niezasznurowanych glanach wymykał się przez drzwi. Nic jednak nie powiedział ani nie wyjaśnił. Potem zniknął. Nie odpisywał, nie odbierał telefonu, nie pojawiał się tam gdzie zwykle. Czasem, przy jakimś piwie, padało pytanie co tam u niego, albo gdzie on jest, ale wtedy wszyscy tylko patrzyli na siebie zażenowani i zmieniali temat. To nie było tak, że nikt za nim nie tęsknił, ale jakoś prostsze było o tym nie myśleć. Nie pojawiła się żadna informacja o jego śmierci ani zaginięciu, więc udawało się po prostu, że nic się nie stało. I tak minął rok, aż Trzmielu znowu robił imprezę. I tak jakoś wszyscy czegoś wyczekiwaliśmy. I nie powiem, że byliśmy jakoś szczególnie zdziwieni, kiedy o trzeciej w nocy, kiedy szumiało już bardzo w głowie, otwarły się drzwi i stanął w nich Czacha we wciąż niezasznurowanych glanach i tej samej kurtce, w której wyszedł rok temu. Spojrzał na nas tylko zmęczony i powiedział.

– I tak mi nie uwierzycie. 

Przypomniałem sobie potem co się działo z Czachą wcześniej, co mówił mi kiedyś przy piwie pitym bezceremonialnie na ulicy. Skaczący wzrok. Mgła jesiennego wieczoru.

Zakochał się. Miała czarne włosy i wielkie błękitne oczy. Kradł jej czekoladki ze sklepu i kwiaty z cmentarza. Śpiewał jej smutne piosenki i porywał do tańca w rytm deszczu i wiatru. Jej usta smakowały wiśniowym winem. Przestał nawet wciągać kreski, znalazł pracę, zaczął sypiać regularniej. Nie wiedział tylko, jak radzić sobie z błękitnym płaczem, nie rozumiał trzęsącej się czasem ręki i głowy przechylonej w drugą stronę. Czasem patrzyli razem na dymy kominów w oddali, a ona zaciskała pięść i mówiła coś, ale słowa nie układały się w zdania, a zdania w wypowiedzi i równie dobrze mogłaby do niego mówić w zapomnianych językach drzew i ptaków.

Zaczęła nosić okulary przeciwsłoneczne. Czacha trzymał ją za rękę, chciał spojrzeć w te błękitne oczy, które tak kochał, ale widział tylko swoje ciemne odbicie. Po co w ogóle je nosisz, pytał, to słońce jest za chmurami, przed kim chcesz ukryć swoje źrenice. Nie odpowiadała mu, mówiła o czymś innym. Czasem kiedy spali razem w ciemności świecił delikatnie telefonem, by zobaczyć chociaż drgające powieki. 

Robiło się zimniej, na jej dłoniach zagościły szorstkie rękawiczki. Czuł pod nimi pierścionki, kształty kości, nieregularne krzywizny paznokci, ale nie mógł chwycić ich mocno, przycisnąć ciepłego ciała do swojej twarzy. Tylko drapiący dotyk wełny. 

Przestał widywać jej usta, zasłonięte szalikiem, a w domu maseczką. Boję się chorób, mówiła, tylko grzywkę widać było na jej okrytej czernią twarzy. Zdawała się kurczyć i chudnąć, jednak im mniej jej było, tym bardziej Czacha ją kochał, tym bardziej marzył o dzikich wiśniach i błękitnych gwiazdach. 

W końcu zdawało się, że znikła w ogóle, Czacha chodził po mieście i szukał jej w bramach i na nieczynnych peronach. Pił i palił więcej, jakoś stracił kontakt z całą ekipą. Zapraszałem go kilka razy, chciałem z nim pogadać, jakoś go pocieszyć. Nie chciał wychodzić, jego towarzyszem był miejski bruk i żółte liście przy drodze. 

Pojawiała się czasem. Przychodziła jak gwiżdżący wiatr, niczym czarne ptaszysko. Dopadała Czachę na wysokich piętrach, w windach i balkonach, przylatywała jak zabłąkany samolot z papieru i powoli ale skutecznie wydziobywała mu wątrobę. Nie odrastała mu. Nie miał nawet ognia, by zapalić sobie papierosa. Tylko paskudna rana na żebrach goiła mu się zaskakująco szybko.

Nie mógł pić, nie mógł jeść niczego niezdrowego, o narkotykach za to mógł zapomnieć. Nawet szlugi straciły swój smak. Jedyne, co sprawiało mu radość w życiu to te krótkie chwile, kiedy go dopadała, składała na nim swoje drapieżne pocałunki. Marzył, że kiedyś stanie przed nim w całej okazałości, w swojej ludzkiej postaci i pozwoli mu zebrać rosę z powiek. Za każdym razem powtarzał, że to już jutro. Jutro nie nadchodziło, noce skuwał mróz, a on wciąż siedział na zimnym bruku i czekał i czekał. Tylko jeżdżące tramwaje. Tylko błękitne światła. 

Zdziwiłem się dosyć, kiedy zobaczyłem go na imprezie u Trzmiela. Wszyscy chyba się zdziwili. Napisał na wydarzeniu, że będzie z osobą towarzyszącą, ale nie raczyła się zjawić. Czacha siedział tylko smutny przy stoliku w kuchni, kaszlał od papierosowego dymu i wściekle wpatrywał się w szklankę wody. Kręcił ją na stole, zostawiając okrągłe, mokre wzory. 

Za każdym razem, kiedy musiał odmówić wódki, łzy nachodziły mu do oczu. Skręcał intensywnie szlugi, ale nie mógł ich zapalić, rzucał je ze wściekłością na podłogę, pozwalając by zdeptały je pijane buty. W przerwach między kafelkami kuchni, niczym mech, pojawił się tytoń. Chciałem do niego zagadać, bo wydawało mi się, że wszyscy inni z jakiegoś powodu traktują go jak powietrze, ale tylko coś odburkiwał. W końcu wyszedł tak, że nikt go nawet nie zauważył. I mogę się tylko domyślać co się z nim stało.

Mogę się domyślać, że wyszedł przed blok, odruchowo sięgając po papierosy. Otulił się kurtką, broniąc przed nocnym zimnem. Z trzęsącymi zębami przeszedł chodniki, ominął ławki o lodowych poręczach, śmietniki pełne zamrożonej pleśni, worki pełne zagrabionych liści, wtoczył się do pierwszego tramwaju, pełnego półśpiących ludzi. Jedni już gdzieś jechali, inni dopiero skądś wracali. Jedni i drudzy patrzyli się tępo.  Pusta, biała przestrzeń. Szum po szynach. Głowa obijająca się o zamgloną szybę.

Tramwaj stanął na ostatnim przystanku, pozbył się resztki pasażerów, jak pasożytów. Czacha tylko niewzruszenie siedział dalej, nie dawał się wygonić żadnym rozkazom ani sugestiom. Siedział długo, przysypiając co chwilę i budząc się z bolącym karkiem i uchem wilgotnym od zaparowanego okna. W końcu jego czekanie przyniosło skutek. Tramwaj powoli ruszył dalej, tylko z nim w środku. Wydostał się poza gorset szyn, minął zdziwione bloki i wpłynął na wielką, jesienną krainę. Trzeszczał przy tym i chybotał się w roztopionym asfalcie i betonowych płytach, o których zapomniała nawet trawa, aż w końcu wylądował znowu na opuszczonych, zardzewiałych torach. Sunął po nich coraz szybciej i coraz szaleniej, przeraźliwy zgrzyt, jak tarcie paznokciami o tablicę, jak widelec dźgający patelnię, nie pozwalał Czasze spać. Maszynista wyskoczył z tramwaju, zatykając uszy, zostawiając rozpędzony pojazd samemu sobie. 

I prędzej i prędzej, dookoła osty i późne kwiaty, dookoła żółte liście i łysiejące drzewa, gnijące jabłka na gałęziach, półślepe ptaki na liniach telefonicznych. Tramwaj też powoli tracił kolory, stał się nieznośnie szary, wypluł z siebie siedzenia, Czacha stał teraz, starając się nie przewrócić, trzymając się rozpaczliwie zardzewiałej poręczy. Odpadły drzwi i okna, szkło porozbijało się wśród chwastów, znowu zaczęło chybotać, znów skończyły się tory, teraz jechali przechyleni na jednej dziurawej szynie. W końcu tramwaj nie wytrzymał, rozleciał się na części, wyrzucając Czachę z siebie.

Tak bardzo senność, tak bardzo miękka trawa, pożółkłe nieco kępki mchu.

Obudziło go ostre, jesienne słońce. Kac, chociaż nie pił. Zadyszka, chociaż nie palił. Smutek, chociaż nie miał nadziei na radość. 

Nigdzie nie było już śladów ani po resztkach tramwaju ani po szynach. Może zdążyli już to rozkraść i sprzedać na złomie, a może połączyły się znowu i powróciły do miasta do pracy.

Daleko widać bloki. Kominy, wiatraki i linie telegraficzne. Głód. 

Zerwał jabłko z niepewnej gałęzi. Smakowało żelazem, razem z sokiem po brodzie skapnęła mu rdzawa ciecz. Zjadł jednak do końca, wypluł metalowe pestki na ziemię. Podążył śladem linii wysokiego napięcia. Słupy stały dumnie niczym posągi tytanów. Wchodził coraz bardziej w jesienny sad, coraz bardziej przytaczała go jabłkowa, kwaśna woń. 

O niczym tak nie marzył jak o papierosie. 

W końcu z dziwnej plątaniny krzaków i drzew wyłoniła się jakaś ścieżka. Wysłana pięknie żółtymi liśćmi zapraszała aż do siebie. Nozdrza wypełniła woń dymu. Czacha podążył przed siebie, w unoszącą się nad ziemią szarą mgłę. 

Zobaczył przed sobą stary dworek z obdrapanymi ścianami. Nieudane rzeźby muz przed nim. Poszedł przed siebie z wyciągniętą ręką, przyśpieszając wciąż kroku. Kiedy zobaczył, że drzwi są otwarte to niemal biegł. 

Wszedł do środka, przywitany przez ciepło kominka i zapach drewna. Usiadł na wielkim, wygodnym fotelu, okutym czerwoną skórą i zobaczył że przed nim na stoliku stoi szklanka pełna przezroczystego płynu. Niewiele myśląc, pociągnął solidnego łyka i poczuł przyjemne ciepło w przełyku. O jakie szczęście, pomyślał czując alkohol który rozpływa się nagle po jego ciele pomijając miejsce gdzie powinna być wątroba. 

Wypił całą szklankę niemal duszkiem i wcale nie zdziwił się, gdy obok zobaczył całą butelkę tego trunku. Smakowało jak białe wino, ale czuł że jest znacznie mocniejsze. Na zdrowie, Czacha, powiedział do swojego odbicia w lustrze naprzeciwko. 

Skończył nadspodziewanie szybko butelkę i czuł się szczęśliwy jak nigdy dawno. Wstał z fotela, wszedł do wielkiego pokoju, który musiał być salonem. Ściany pełne były obrazów, na parapecie stały kwiaty, pod ścianą fortepian, na podłodze wzory perskich dywanów. A co najważniejsze, na kredensie leżały wielkie, pachnące cygara. Zapalił jedno z nich i znów udało mu się nie zakrztusić dymem ani nie mieć odruchów wymiotnych. 

Kurwa, jestem w raju, pomyślał, kiedy okazało się, że całe ściany składają się z pełnych butelek, a fortepian to mnóstwo paczek papierosów jedna na drugiej. Jedzenia też nie brakowało, w kuchni leżało mnóstwo frytek i sosów. Ściany tam były ze skwierczącego mięsa, aż tłuszcz na nim błyszczał, do tego wszystko było wegańskie. Pachnące, świeże bułki, sery wszystkich rodzajów, smażony boczek, ociekające miodem żeberka.

Czacha objadł się jak nigdy, położył się na najwygodniejszej na świecie kanapie. Morzył go sen, ale on nie chciał spać, na szczęście w łazience cała podłoga usypana była amfetaminą. 

Czuł się wspaniale i wiedział że nic mu nie będzie. Żadnego kaca, żadnego zjazdu, żadnego bólu brzucha. 

I tak w kółko. Leżał nic nie robiąc, czasem tylko wychodził pijany na dwór, zobaczyć jak pięknie żółcą się liście i świeci przez nie słońce. Jedzenie się nie kończyło, choć wyjął już wiele butelek ze ścian, dworek nie wydawał się przez to mniej stabilny. Czasem tylko marzył, że nie będzie tu sam, że poczuje na swojej skórze miękki, szeleszczący dotyk czarnych włosów, że zobaczy tuż obok świecące się błękitem oczy. I będzie mógł jej pokazać, patrz gdzie dotarłem, zostańmy tu razem, cieszmy się szczęściem, nie wychodźmy stąd nigdy, róbmy tu imprezy. 

Nie wiedział jak długo został w tym miejscu i choć wciąż miał tu wszystko czego dusza zapragnie, to pożerała go tęsknota. Rozładował mu się telefon, a nie było tam prądu, nie wiedział jak się z kimkolwiek skontaktować, ani nawet nie miał jak sprawdzić jak wrócić do domu. 

Nie miał jednak właściwie dokąd wracać, starał się więc udawać, że problemu nie ma. I nie wiadomo ile trwałaby ta sielanka, gdyby pewnego razu nie usłyszał wozu terkocącego za oknem. Ktoś zsiadł z niego z tupotem, klnąc głośno w dziwnym języku. Czacha usłyszał kręcenie się klucza w drzwiach. Przerażony, niewiele myśląc, wyskoczył przez okno, uciekł w labirynt chaszczy. Szybko jednak usłyszał szczekanie, chciał się schronić, ale wielkie, wygłodniałe psy musiały znać to miejsce znacznie lepiej od niego. Nie dało się schronić, piana ciekła z ich wielkich kłów. Zaczął już żegnać się z życiem, ale stało się coś jeszcze gorszego. Pojawił się ich właściciel. Siwy, nieco otyły człowiek w zielonym płaszczu, ze staromodnym kapeluszem na głowie. No, no, kiwnął na niego. Czacha chciał się już tłumaczyć, że nie wiedział, że to jego własność i już się zawija, ale zobaczył pistolet w jego ręku. 

– Nie zabijesz mnie chyba za to, że tu zabłądziłem? – zapytał ze strachem. 

– Nie, nie – odparł Pan przez zęby. 

Zamiast tego zagonił Czachę do pracy w polu. Kazał mu zbierać owoce z drzew. Kazał nie przejmować się tym, że gniją, są robaczywe, czy pokryły się metalową skorupą, tylko napełniać wielkie, wiklinowe kosze tak szybko jak potrafi. I tak od wschodu słońca do zachodu Czacha zanosił Panu jesienne dobra, chociaż nie mógł zgadnąć do czego się będą w ogóle nadawały. Od zachodu do wschodu spał na stogu siana w kamiennej stodole, dzieląc posłanie z kilkoma półdzikimi kotami, którym ktoś jednak nalewał codziennie mleka do popękanej porcelanowej miski z wytartym wzorem.

Czasem w tej pracy widział, że nie jest w niej sam, że obok jak cienie przemykają się inni nieszczęśnicy z tymi samymi wiklinowymi koszami, ale nie zamienił z żadnym słowa, nawet starał się chodzić ciszej, kiedy byli w pobliżu, jakby było mu trochę wstyd, że tu jest.

Znowu nie wiedział, jak długo to trwało. Zupełnie wytrzeźwiał i znów tęsknił za znajomym smakiem wódki i papierosów. Kiedy marzł na sianie, widział w snach pełne amfetaminy podłogi i uginające się od gorącego mięsa stoły. Widział jednak ciągle pilnujące dworku psy na łańcuchach i bał się choćby pomyśleć, żeby tam się zakraść. Czasem kiedy zbyt długo zaprzestawał pracy w sadzie i oddawał się wspomnieniom kradzionych cygar, przychodził skrzypiący strach na wróble i bił go kijem po żebrach.

Czas mijał, chociaż wydawało się, że stoi w miejscu. Drzewa stawały się coraz bardziej brązowe, niebo bardziej szare. Słońce na dobre schowało się za chmurami, wydawało się, że nigdy go nie było. Dwa jego ostatnie promienie wplątały się Czasze we włosy i utkwiły w nich jak guma do żucia. Pierwszy był różowy, łagodny i nieśmiały, drugi ostropomarańczowy, dawał takie światło, że nie dało się na to patrzeć. Chociaż nie nadawały się do roboty, to stały się jedynymi towarzyszami niedoli. Patrzyły tylko jak Czacha wykonuje kolejne bezsensowne prace i czasem coś komentowały. Ich uwagi wiele nie wnosiły, ale milej się jednak spędzało czas w jakimś towarzystwie. Czacha żalił się im na temat dziewczyny, wątroby i tego miejsca, w którym teraz się znajduje. Promienie niezbyt rozumiały te koncepty, ale starały się okazać jakieś wsparcie.

Czacha powiedział im też o dworku i tym co jest w jego wnętrzu, o uginających się stołach i niekończących się narkotykach. Pomarańczowy promień powiedział, że może to sprawdzić, wykradł się więc w godzinie świtu, kryjąc się w porannej mgle, a wrócił o zmierzchu. Zaczął opowiadać o wszystkim co widział, mówił, że jest tam jeszcze więcej wszystkich bogactw i wspaniałości.  Aż łzy popłynęły do oczu.

Nie płacz, powiedział promień, poprowadzę twoją drogę, oślepię oczy psów, pozwolę ci zabrać co dusza zapragnie. Drugi, ten różowy, był sceptyczny. Nie uda się przedrzeć przez mgłę, jest gęsta jak majonez, możemy tylko błądzić po omacku. Czacha nie wiedział którego słuchać, ale był już głodny i zmęczony, a ręce drżały mu bez papierosów. W końcu powiedział do pomarańczowego promienia, chodźmy, napijemy się dwudziestoletnich whisky i zapalimy kubańskie cygara, zagryziemy to stekiem z wegańskiego wielbłąda a po wszystkim walniemy sobie w nos najczystszą kolumbijską kokainę. Albo wypijemy najtańsze piwo o smaku moczu jedząc do tego podejrzany kebab z zapomnianej przez sanepid budki, chlapiąc sosami na brudną podłogę. Obie opcje są równie dobre.

Obudził go przymrozek na jego słomianym posłaniu i miauczący dziko kot nad rozlanym mlekiem. Nastroszona sierść. Wzory szadzi na dachu. 

Mgła.

Poszedł za światłem pomarańczowego promienia, różowy szedł za nimi, ale nieśmiało trzymał dystans dwóch kroków. Psy spały. Tylko łańcuchy ujadały. Chrzęst zimnego metalu.

Wilgotne, ostre zimno na twarzy. Parujący oddech. Mgła i tylko szarość i tylko białe ślady nocnego mrozu. Gnijące już liście pod nogami. Rozłażące buty ślizgają się po ledwo widocznej ścieżce. Popsute dynie po obu stronach. Znicze.

Dworek wyłonił się z mgły. Nikt nie stał na jego straży. Pomarańczowe i różowe światło padło na jego białe ściany. Czacha już czuł ślinę podchodzącą do gardła. Gdzieś w oddali zmarznięty strach na wróble wyruszył do pracy. Słychać było tylko głuche odgłosy jego kija. 

Może nie będę tu wchodził, pomyślał Czacha, widząc kusząco otwarte drzwi. Może przedrę się znowu przez ostowy step i znajdę zardzewiałe szyny i wrócę tramwajem do tych widm na horyzoncie. Może tak zrobimy, odparł różowy promień. Poszukam drogi przez te mgły i wrócisz do krainy kaloryferów i świateł. Pomarańczowy na to tylko się zaśmiał. Tam przecież nie ma niczego, co jest dla niego dobre. Tam nie napije się zimnej wódki ani nie zapali papierosa o poranku ogrzewając dłonie kawą. Tylko tutaj, w środku tego domu nie dosięga go cień czarnych skrzydeł. 

Ten argument przekonał Czachę, przestał słuchać narzekania różowego promienia, wślizgnął się przez szparę do środka. Tam stał już człowiek i niemal krzyknął na jego widok, ale uświadomił sobie wtedy że to tylko jego odbicie w lustrze. Zobaczył, że wychudł i zmizerniał, ubyło mu też włosów. Wypłowiałe ubrania. Kręgi pod oczami. 

Jesteś tu już dziesięć lat w tej jesiennej krainie, powiedział mu jakiś głos. Wszyscy twoi dwudziestoletni znajomi pozakładali już rodziny, umarli od narkotyków i wypadków albo wyjechali za granicę. Nie, nieprawda, odparł Czacha, jestem tu tylko kilka godzin, zaraz wrócę do swojego ciasnego pokoju w bloku z widokiem na las i przytulę dziewczynę, którą tak kocham. Dobra, już skończ jędolić, powiedział pomarańczowy promień, spójrz na te frytki z posypką. Zobacz te gorące półmiski i błyszczący tłuszcz, zanurz się w zapach gotowanych wiele godzin sosów, włóż palce w starte sery. 

Jest tu tak ciepło, tak przytulnie. Skórka chleba chrupie, mięso jest miękkie i aż rozpływa się w ustach. Zaspokoił głód, chociaż nadal na stole leżało tyle pyszności, że aż przykro się z nimi rozstawać. Różowy promień nalegał na wyjście i szukanie drogi z powrotem do miasta, ale Czacha nawet nie chciał o tym myśleć. Zaciągał się jagodowym papierosem i zastanawiał się tylko, którą butelkę otworzyć jako pierwszą. 

Zaproponował promieniom wódkę, ale nie były przekonane. Chyba nigdy wcześniej nie piły. Wzruszył więc ramionami i zmienił zdanie. Stwierdził, że zacznie od piwa, a potem będzie szedł procentami w górę, a gdy dojdzie już do swojej granicy, to pomoże mu kryształowa podłoga. Długą chwilę patrzył na pokaźną kolekcję piw, było tam mnóstwo nazw, które nic mu nie mówiły, nie był w ogóle pewien czy będą mu smakować. W końcu zdecydował się na jakieś, upewniwszy się że nie będzie tam dziwnych dodatków, które mogą je obrzydzić. Otworzył butelkę zębami, przelał do kufla. Złocisty kolor, gęsta piana obejmująca brzegi. Przyjemne zimno na zębach. Było naprawdę wyśmienite.

Różowy promień też skusił się na coś. Nie sądził, że znajdzie tak wspaniałe rzeczy na tej planecie, mówił. Czasem zazdrościł swoim kolegom, których wysyłano na wieloletnie podróże w inne galaktyki by zanieśli tam informacje o wspaniałości tej gwiazdy. Pomarańczowy obijał się o ściany, rozszczepiał w różnobarwnych szkłach na miliony wzorów. To lepsze niż picie, powiedział, zazdrośćcie nam ludzie, że nie możecie przejść przez pryzmat i stać się tęczą. 

Czacha nie słuchał go, rozkoszował się każdym łykiem piwa, które było lepsze niż mógłby przypuszczać. Przepuszczał każdy łyk w jedną i drugą stronę przez zęby, potem rozprowadzał go sobie językiem po podniebieniu. Różowy promień mówił dużo o słońcu, ale bardzo szybko się upił i zaczął się jąkać i potykać. 

Piwo się skończyło, Czacha sięgnął więc po następne. Przez moment rozważał, czy wziąć drugie takie same, czy próbować nowych smaków. W końcu ta druga opcja wygrała, ale spróbował łyka z trzech butelek, zanim znalazł coś, co mu smakowało tak samo jak pierwsze. Nie było mu żal, wiedział, że się nie skończą. Jedzenie ułożyło mu się w żołądku, znalazł miejsce na nadziewanego brzoskwiniami indyka. 

Drugie piwo było jeszcze lepsze niż pierwsze. Poczuł już szum w głowie. Skrępowanie języka, suchość w gardle. Kolejny łyk i kolejny. Patrzył już na kolejne butelki w kolekcji, zastanawiając się, którą może wypróbować jako kolejną. Różowy promień wyraźnie się rozochocił, chociaż chybotał się i gasł co chwilę, też sięgnął po kolejne piwo. Nie mamy takich rzeczy na słońcu, powiedział. Chociaż są całe mgławice z alkoholu które unoszą się w dalach kosmosu, ale nie był tam nigdy. Może pewnego dnia go tam wyślą. Uważaj, można zgasnąć, powiedział Czacha. 

I w tym momencie w drzwiach stanął Pan w zielonym płaszczu. Za nim strach na wróble trzymał dwa wielkie psy na smyczach. Czacha zaklął cicho. Nie spodziewał się niczego dobrego. Promienie uciekły przez okno, zostawiając go samego. 

Pan nawet nie bawił się w wyjaśnienia. Skinął po prostu na stracha i poszedł gdzieś, zamiatając płaszczem powietrze. Czacha został wypędzony na dwór, na szary, mglisty świat. Psy szarpały zębami jego wypłowiałe spodnie. Strach na wróble zaprowadził go pod linię wysokiego napięcia, zerwał z niej kabel i zawiązał mu na szyi. 

I tak Czacha został powieszony na tej szubienicy i prąd płynął mu dookoła głowy. Stopy wisiały mu nad ziemią tak wysoko, że psy potrafiły doskoczyć tylko do butów i szarpać za sznurówki. Kiedy go wieszali przeszła go myśl, że może to i dobrze, może to koniec tej pracy z której nic nie ma, może to koniec nie dającej się ugasić tęsknoty za błękitem. Może już go po prostu nie będzie, ale nie, Pan nie był tak łagodny. 

Duch Czachy patrzył na jego ciało, które żółkło na drzewie słupa tak jak wszystkie inne liście. I tak jak umarł po dwóch piwach, tak cały czas ani nie trzeźwiał, ani nie upijał się bardziej. Przeklęte widmowe dwa piwa, po których czuł się zmęczony i senny i miał mętlik w głowie. Oddałby wszystko, by móc jakoś wypić jeszcze jedno albo dwa i wejść już w ten wesoły nastrój. Oddałby wszystko, ale nic już nie miał. Chodził tylko smętny po wiecznie zamglonej ziemi, nawet jej nie dotykając. Wszystkie ścieżki tak mu się poplątały, że ciągle wracał pod tą szubienicę, widząc swoje coraz bardziej pożółkłe ciało. 

Nie mógł już zbierać owoców ani warzyw, ale nie znaczyło to bynajmniej, że był wolny. Pan kazał mu przenosić elektryczność z jednego słupa na drugi. Te kable są tylko dla niepoznaki, tłumaczył. Wieszamy czasem tylko na nich najkrnąbrniejszych. 

Daj mi piwo, płakał Czacha, ale strach na wróble tylko się śmiał. Jak niby chcesz je wypić, pytał. Tyle dobrego, że uderzenia jego kija już nie bolały. Minęło kolejne dziesięć lat, ale nic się nie zmieniło. Mgła nie znikła, kabel owijający jego szyję nie przestał sypać iskier. Nadal jego skóra miała martwożółty kolor. Czekał na podmuch który zerwie z drzewa ten gnijący kikut, ale on nie nadchodził. 

Pewnego dnia, kiedy przenosił kolejne wiadro prądu z jednego słupa do drugiego spotkał swojego starego przyjaciela, różowy promień. Jakoś udało im się nawzajem zobaczyć, być może słoneczne światło we mgle potrafiło spojrzeć w świat duchów. Promieniowi było głupio, on też przecież ukradł coś Panu, a nie spotkała go żadna kara. Zapytał się, czy może jakoś pomóc. Nie wydaje mi się, odparł Czacha. Będzie tutaj się błąkał, na wieczność zawieszony w niepewnym stanie po dwóch piwach. Jedyne co promień mógł zrobić to znaleźć drogę przez mgłę i powiadomić o tym dziewczynę. Fakt, że minęło dwadzieścia lat, ale Penelopa też czekała tyle lat. Czacha nie był Odyseuszem, był żałosnym duchem powieszonego na kablu ciała.

Promień jednak obiecał, że zrobi co może. Czacha znów został sam. Czasem wydawało mu się tylko, że koty ze stodoły stroszą futro kiedy przechodzi obok nich. Mgła stała się tak gęsta, że nie widział już niemal niczego, przesuwał się tylko w bieli, co jakiś czas przenikając przez jakieś kształty. Kiedy strach na wróble szedł spać, udawało mu się przenikać czasem niezauważonym do dworku, ale tam widział tylko że wszystkie smakołyki, których nie zdążył zjeść pokryły się pleśnią i siedziały tylko na nich leniwie końskie muchy. Próbował wszystkiego, ale w żaden sposób nie był w stanie napoić swojego widmowego gardła trzecim piwem, którego tak potrzebował.

Uciekał więc stamtąd niepocieszony, przeklinając dzień, w którym dał się unieść tramwajowi w krainę ostów. Przypominał sobie jednak, czemu to zrobił i choć nie dawało mu to ulgi, to nadawało jednak wszystkiemu jakiś sens. 

Mgła.

Rozbiły ją czarne skrzydła. Czacha nie spodziewał się więcej ujrzeć tych błękitnych oczu, ale jednak się pojawiły. Przyszła za różowym promieniem. Jej ciemna sylwetka jak ostry szpikulec wbity w nieznośną szarość. 

– Czego tu szukasz? – zapytał strach na wróble, chyba zbyt onieśmielony, by zapędzić ją do pracy. Psy skuliły się przerażone. Nawet łańcuchy nie szczekały. Dziewczyna nic nie odpowiedziała, krzyknęła tylko, a jej głos rozdarł mgłę na pół i wpuścił promienie słońca na szmacianą głowę stracha. Zobaczyły swojego różowego towarzysza i przeszczęśliwe udały się w dalszą podróż w mgławice pełne etanolu. Głos odbił się echem od białych ścian dworku, rozszczepił się jak w pryzmacie i zabrzmiała melodia, która mogła głosić tylko o końcu świata. 

Strach na wróble spojrzał ze zrozumieniem.

– Warunki się nie zmieniły – powiedział. – Możesz go zabrać, ale nie wolno ci się spojrzeć w tył przez całą drogę. 

Czacha nie dowierzał. A więc jednak po niego przybyła. I wyrwie się z tego beznadziejnego świata mgły i stanu po dwóch piwach. Spojrzał na swoje ciało na drzewie. Zostały z niego tylko zielone kości, ale i one pożółkły i zbrązowiały i spadły z pierwszym podmuchem na zmrożoną ziemię, gdzie podarły je na strzępy zgłodniałe chrząszcze. 

Chciał podziękować ukochanej za przybycie, ale nie mogła przecież na niego spojrzeć. Poszedł więc tylko za jej czarnymi skrzydłami. Po obu stronach szły psy, pilnując warunków umowy, ale szybko się znudziły, przysiadły tylko warcząc z daleka. I w miarę jak wyłaniali się z ostów, Czacha czuł, że znowu robi się materialny, że wraca mu czucie i znowu jego stopy nadeptują na kamienie, a w policzki kuje mróz. Wiatr w dziurach na spodniach. 

Szli tak i szli, aż w końcu znowu pojawiły się przed nimi betonowe płyty. Dziwne, biegnące nie wiadomo skąd dokąd rury, resztki zapomnianych torów. W oddali znów zamrugały światła na kominach. 

Czacha złapał się na tym, że chce, że pragnie, że najbardziej na świecie czeka na moment, kiedy prowadząca go postać się odwróci. Spojrzy na niego swoimi błękitnymi oczyma. Wiedział, że wtedy wróci do jesiennej krainy, ale myślał, że wieczność spędzona na przenoszeniu elektryczności z jednego słupa na drugi będzie sprawiedliwą opłatą za ten wspaniały moment. 

Nie nadchodził on jednak, cały czas szła przed nim, czasem tak daleko, że aż znikała na horyzoncie. Nie odezwała się ani słowem, ramiona jej nawet nie drgnęły. Czacha czuł, że ma z powrotem ciało, nawet wątroba wróciła mu na swoje miejsce. Znowu głód nikotynowy, bolące od pracy plecy, ucisk kabla na szyi. A przede wszystkim to, że jest po dwóch piwach i koniecznie musi wypić trzecie. 

Doszli w końcu na tą pętlę tramwajową, z której Czacha odjechał dwadzieścia lat temu. A przynajmniej tak mu się wydawało, bo nie wyglądała jakby cokolwiek się zmieniło. Tam mogła już na niego spojrzeć, ale nie skorzystała z tego przywileju. Jej zasłonięte znowu ciemnymi okularami oczy wpatrywały się w jakąś inną, nieokreśloną przestrzeń. 

Usiadła na samym końcu tramwaju, a on przedarł się przez całą chyboczącą się długość, przyzwyczajając się znowu do nóg, które nie przenikną przez twarde siedzenia, zanim jednak do niej dotarł zdążyła wysiąść na przystanku, którego nie powinno nawet być. Wyskoczył więc też za nią, podążył w labirynt bloków, na nieróżniące się od siebie parkingi i skwery. Chciał ją dopaść i powiedzieć jak bardzo ją kocha i jak bardzo docenia to, że wróciła po tych dwudziestu latach. Były jednak priorytety. 

Sklep na rogu. Czteropak piwa. Paczka szlugów. Wygrzebał jakieś drobne z kieszeni. Nie wiedział ile będą jeszcze warte, ale inflacja okazała się być łagodna. Wystarczyło. Być może wcale nie minęło dwadzieścia lat, pomyślał. Może naprawdę byłem tam tylko kilka dni.

Dwa piwa, które wypił tuż przed śmiercią prawie zdążyły się już niemal ulotnić, zostawiając tylko w gardle nieprzyjemny posmak i poczucie niespełnienia. Usiadł więc na pierwszej lepszej ławeczce i niemal na hejnał opróżnił dwa kolejne browary. Świat od razu wydał się prostszy. Pełniejszy i mniej szary. Przyleciał do niego gołąb i poprosił o łyka. Czacha przestał już ufać ptakom, nie chciał znowu tracić wątroby. Uciekł więc przed nim, schował się w pierwszym lepszym bloku. Tam czekała na niego, szczerząc dziób. I nie pomagało to, że chciał jej wyznawać miłość, przytulać, gładzić po czarnych włosach. Czyhała tylko na jego wątrobę, zasłaniała przed nim oczy, nie odzywała się ani słowem. 

Otworzył tylko kolejne piwo. Brzęk puszki, piana wylewająca mu się na palce. Pociągnął tak dużego łyka, że aż połknął stopione aluminium. Uciekł do windy, poleciał w górę. Mrugały światła.

Czekała tam na niego. I jednocześnie bardzo chciał na nią wylecieć, ale zaczął bać się jej bardziej niż stracha na wróble i jego psów na łańcuchach. Jak sam przecież widział, była od niego potężniejsza.

Wrócił znów do windy i zaczął rozpaczliwie wciskać przyciski aż znalazł się w innej windzie w innym bloku. Zapach kurzu i kapusty. Odgłos tłuczenia kotletów. Czwarte piwo.

W dół.

Nie wiedział gdzie i po co jest, ale wiedział, że zaraz znów ona się tu zjawi. Musiał się śpieszyć, znaleźć gdzieś schronienie, bo w końcu nie będzie już w stanie wypić kolejnego piwa i zaśnie gdzieś w ciemnej windzie na zapomnianym osiedlu i wtedy nic jej nie powstrzyma przed zjedzeniem jego wnętrzności. I tak wyścig z czasem. Kolejny sklep, kolejna winda, dziwne kombinacje. Drzemki między szesnastym a siedemnastym piętrem. Wyszczerzone oczy. Ścieżki. Szczury. 

Nie widział jej od dawna. Znajdował za to coraz to nowe kombinacje w przyciskach w windach, nauczył się jeździć w bok i na ukos, zwiedzał coraz to nowsze bloki w wielu państwach, choć jedyne co w nich widział to zaniedbane skwery z bezlistnymi drzewami. Jak się przekonał, cebula i kapusta potrafiły naprawdę różnie pachnieć. Skończyły mu się drobne, zaczął więc kraść z osiedlowych sklepów coraz to gorsze piwa, pilnując by nigdy nie wytrzeźwieć. Zawsze kiedy w końcu jednak dopadał go sen, to krzyżował ręce na piersi, by nic nie zabrało mu tak zapracowanego teraz organu. 

W końcu na którejś zakurzonej klatce, gdzie zastąpiono ostatnio pas farby kamienną okładziną spotkał starego przyjaciela. Pomarańczowy promień obijał się wciąż w narkotycznym haju o szkła okien, po czym rozszczepiał się w wirujących w zatęchłym powietrzu drobinach pyłu. Czacha opowiedział mu historię, jak wydostał się z pola gdzie spędzili razem tyle czasu i co teraz robi. Promień był zbyt pochłonięty swoim zajęciem by udzielić mu bardziej złożonej odpowiedzi. 

Czacha usiadł więc i palił szluga za szlugiem czekając, aż promień powie mu coś w końcu, bo nie wiedział od kogo może oczekiwać jakichkolwiek rad. Ona nie przychodziła. Chyba zabłądziła w tych dziwnych przejściach, poplątała się w skłębionych zasłonach. 

– Nie, po prostu jej nie zależy na tobie aż tak bardzo by cię dalej szukać – powiedział zaskakująco rozsądnie promień, zanim roztrzaskał się na dobre i przestał być jednością, odbierając sobie na zawsze szanse na zwiedzanie innych galaktyk.

Czacha uświadomił sobie, że promień ma rację, wszedł więc do windy z powrotem i z trudem przypomniał sobie kombinację przycisków. Wpisał ją od tyłu, lądując na poprzednim osiedlu. Jarzeniówki. Buty przed drzwiami. Brudne wycieraczki. Następna. I następna.

Wiele razy się pomylił, ale rozpoznawał inny zapach przypalonych warzyw. Czosnek. Znowu mgła. Aż rozbolały żebra. W końcu wrócił do sklepiku w którym kupił pierwszy czteropak z nową wątrobą. Kasjerka uśmiechnęła się na jego widok ironicznie. Nie miał drobnych, a nie wiedział też jak może jej coś ukraść, chciał więc jej zapłacić duszą.

– Po co mi taka poparzona prądem? – zapytała z przekąsem. Uśmiechnęła się przy tym odsłaniając przerwy w zębach. Czacha patrzył więc na nią zażenowany, nie wiedząc co ma właściwie zrobić. Wtedy jednak do sklepu wszedł strach na wróble i dał mu dwie dychy., uśmiechając się słomianą głową. Czacha nie zdążył zaprotestować, kiedy kasjerka wzięła banknot, dając mu czteropak piwa. Wyszedł wypchnięty jakąś dziwną siłą na dwór, spojrzał na trzy psy na łańcuchach, przywiązane do stojaka na rowery. Otworzył piwo patrząc im w oczy. Warczały na niego, ale bardziej z obowiązku. 

Tramwaj znów przywitał go na przystanku. I tam też jej nie było, Czacha stracił więc wszelką nadzieję. Wsiadł za to strach na wróble, prowadząc psy na smyczach. Uchylił przed nim kapelusza, Czacha też skłonił się grzecznie. 

Znowu pętla. Znowu czekał, aż tramwaj ruszy dalej i znów wjedzie w mgłę i osty. Czekał aż znowu pojawią się przed nim białe ściany dworku. Ciągnące się w nieskończoność sady. Telegraficzne szubienice. 

Mogę się tylko domyślać, jak długo siedział uparcie na tym siedzeniu w abstrakcyjne wzorki wpatrując się w nikogo nie obchodzący rozkład jazdy. Mogę się tylko domyślać, jak długo patrzył w wygłodniałe oczy psów. 

Ale kiedy tramwaj w końcu ruszył, to doszedł do wniosku, że nie chce po raz drugi powtarzać tego samego. Wyskoczył z niego na trawę, upadł twarzą na rosę i śliskie liście. Podniósł się po chwili, potarł ręką obolałe kości. Na piechotę wrócił do miasta, na to blokowisko, gdzie rozstał się kiedyś z nami. Zapytał się kogoś o datę.

Minął rok. 

Wszedł więc do tego samego mieszkania, z którego wyszedł ostatnio. I tak mi nie uwierzycie, powiedział, otwierając kolejne piwo.

Wojtek Reszkowski – student antropologii, muzyk i włóczęga.

Aki Mirai graficzka, performerka, publikowała w takich pismach jak „Nigdzie”, „Stoję w miejscu”, „Serwetka”. Zajmuje się wielopoziomową analizą anime Serial Experiments Lain, moderatorka internetu.