ilustracja: AMS

AI

ALICJA KASPROWICZ

AI

W piwnicy budynku. Zastawionym regałami pomieszczeniu, do którego prowadziły kręte, metalowe schody, znajdowała się pracownia scenografii. 

Kiedy przeszłam już wszystkie testy sprawności, zdolności i wytrzymałości, skierowali mnie właśnie tutaj. To miało być miejsce, które odpowiada mojemu potencjałowi. Dział, do którego zostałam powołana.

Rzeczywiście, materiał sam układał się w moich dłoniach, nitka, którą przepuszczałam przez tkaninę nigdy nie pozostawiała widocznego szwu. Gładkimi ruchami wyrysowywałam linię na materiale i bezbłędnie dobierałam odpowiednie surowce.  

Założenie końcowe zawsze delikatnie ocierało się o sen, przynosiło ze sobą wilgotną mgiełkę podniecenia, która trzymała mnie na nogach, mimo kolejnego dnia bezsennej pracy. W pogoni za efektem końcowym, za Dziełem skleconym z gąbki, sznurka i odrobiny wolnej materii. 

Nigdy nie było próby generalnej. Oddawałam kostiumy w ostatniej chwili. Aktorzy wychodzili na scenę w jeszcze ciepłych od mojego oddechu kreacjach.

Patrzyłam, jak aktorzy poruszają się, tańczą, suną dłońmi po swoich ramionach, to był jedyny punkt mojego poznania. Z oddali z twarzą ukrytą za półprzejrzystym welonem wtapiałam się w ściany teatru. Nie przydzielono mi zbliżeń. Zamiast do ludzi tuliłam do ciała tworzywo. Jedwab był gładszy niż ludzka skóra, wełna, cieplejsza niż objęcia, nitki lnu przepływały mi przez palce jak kosmyki włosów, kiedy pracowałam przy kołowrotku. 

Nigdy nie byłam pewna co powstanie. Martwy kostium był kolorową szmatą, poblakłą wylinką. Dopiero naciągnięty na skórę, sklejał się z żyjącym stworzeniem. Naciągał się, ujędrniał, mienił, tak jak to zaplanowałam. Tylko czasami inaczej, czasami uwierał, pogrubiał, wyszczuplał, robił z człowieka pokraczną kreaturę, dorabiał mu rogów. Aktor, który zakładał taki twór zwykle krzyczał, bluzgał w moją stronę. Jeżeli nie na głos, to samymi oczami, przeklinał moją nieczułość. 

Chciałam mu wytłumaczyć, że to nie moja wina, że intencje miałam dobre, że to on nie rozumie, że to kwestia przemiany, spotkania tworzywa z tworzywem. Reakcja chemiczna. 

Bardzo mi przykro, ale czy to moja wina, że Cię uwiera, że tnie, że rozrywa twoją tkankę i pęta Cię w trakcie tańca?

Spektakl nigdy się nie kończył, a trwał zazwyczaj tyle ile mój oddech, zanim dobiegł do ostatniego aktu, ja już pracowałam nad kolejnym. Wracałam do pracowni wypełnionej suchym zapachem splecionych nici i światłem bez źródła. Ono biło ze mnie i czasami zmieniało kolor, falowało po materiale w rytm mojego oddechu. A kiedy wychodziłam z pracowni, znikało. Pozostawiało za sobą ciemność, przez którą nie mogło przebić się oko podglądaczy. 

Podglądacze były wszędzie. Wścibsko wciskały się w każdą szparę, wysysały każdy odgłos. Patrzyły mi na ręce i kodowały moje ruchy. Spisywały na swoich precyzyjnych procesorach wzory i wykroję, których używałam. A potem, kopiowały. Bezrefleksyjnie, produkowały swoje z mojego. 

Wyganiałam je, zatykałam dziury w podłodze, zamykałam szkice w sejfie, ale i tak czułam jak chodzą mi po plecach, jak przemykają się rurami. Nauczyłam się z nimi żyć. Ignorować je, chociaż nieustannie szturchały mnie, ciągnęły. Zostawiały siniaki i bruzdy na moim powołaniu. 

Gdy skończyłam prace składałam stroję w pudle. Oznaczone imieniem i nazwiskiem aktora, zawijałam w cienki, pachnąc papier i zabierałam do teatru. Długo jechałam pociągiem, ściśnięta z innymi pracownikami, przyciskając swoją pracę do brzucha. Docierałam na miejsce wymięta i cuchnąca, ale szczęśliwa. Z świerzbiącym podnieceniem rozkładałam ubrania przed oczami teatru. 

-Ehhh – usłyszałam z ust tuż obok mojego ucha. – Takie jakieś…proste. 

– Takie było zamówienie – usiłowałam się bronić, chociaż przecież nie musiałam.

– Proste, ale nie za proste.. Bardziej hmmm subtelne – wymamlały drugie usta.

– No no, nie gadać. Ubierać się. Zobaczymy… – powiedział głos Reżysera.

Usta zamknęły się i zaczęły wciskać głowy i ciała w stroję. W końcu wszyscy Aktorzy stanęli na scenie. 

– Zaczynamy! – krzyknął Reżyser i postaci ruszyły.

Każdy w swoim tempie, w swoim układzie, który znał tylko on, ale jednak tworząc razem z innymi jakąś przeciągającą się, cykliczną historię wojen, miłości, upadków i zwycięstw.

Cała scena falowała. Zszyte, złączone precyzyjną pracą moich palców kawałki płótna, przeobrażały się w pulsujące tkanki. Wytwarzały energię, która podgrzewała temperaturę w teatrze, przenikała mury i niosła się dalej. Harmonijny rytm docierał do ludzi na ulicach, ocierał się o ich skórę.

Tak to zaprojektowałam. To moja energia wprawiła mechanizm w ruch i teraz, zmęczona, ale zadowolona mogłam opaść na siedzisko widowni i patrzeć, zbierać siły na następny projekt. Mój woal tańczył delikatnie na falach dźwięku, wydzielał opalizujące światło. Jak meduza powoli unosiłam się coraz wyżej i wyżej ponad widownię, ponad scenę, aż pod malowaną kopułę teatru.

-Stop! – po pomieszczaniu rozniósł się krzyk Producenta, zaburzając skumulowaną dokoła mnie energię. Runęłam z powrotem na fotel boleśnie obijając sobie łokcie i kość ogonową. 

Aktorzy przestali tańczyć i spojrzeli w stronę podłogi, gdzie skitrany pod deskami siedział Producent. Siedział tam i liczył walutę. Czasami można było usłyszeć jak mamrocze coś o kontroli i patrzeniu pod nogi. 

– To nas za dużo kosztuję! – wydzierał się dalej, a potem zaczął tłumaczyć coś szybko, więc wszyscy przycisnęliśmy uczy do parkietu, bo to on miał tutaj decydujące zdanie.

– Za drogo, za drogo. Projektantka raczy odpuścić i zabiera stąd te kreacje. Spod ziemi widzę, że to ręczna robota, ułomna. A ja chce idealne i tanio!

– Pan dostał lepszą ofertę? -wyszeptałam wciskając zawoalowane usta pomiędzy szpary w deskach.

– A jak, lepszą! I wygląda jak ta tutaj. Myślałem nawet, że to Projektantki robota. Na pewno dostaje z tego jakiś procent! – wysyczał.

– Nie dostaję i nie moja. Mogę spuścić z ceny – wyjąkałam przyparta do podłogi.

– Nie jesteśmy zainteresowani. Weźmiemy tamtych, na próbę, zobaczymy. Zabiera swoje szmaty i idzie stąd.

Więc poszłam. 

Wiedziałam kto jest winny, więc uszczelniłam okna, zakleiłam szyby, powciskałam watę w przewody wentylacyjne. Pracowałam dalej. Nie mogły już tu zaglądać, nie miały jak, a do moich myśli brakowało im jeszcze dostępu. Szyłam, kleiłam, kroiłam, ale kiedy poszłam do innego teatru z nowym projektem, wydarzyło się to samo. Wróciłam do pracowni. Zajrzałam pod wszystkie bele materiału, we wszystkie rury i dziurki od klucza, wyrzuciłam radio z obawy przed podsłuchem. Bez skutku.

Pudła z gotowymi strojami wznosiły się w pracowni, powoli zabierały całe światło i miejsce na nowe projekty. Ale nie przejmowałam się tym. To minie powtarzałam sobie tylko, wciąż na nowo i porządkowałam pracownie. 

W końcu znalazłam przeciek. Kabel, cienki jak włos, wrósł w strukturę muru. Wplótł się w splot materiału. Rozniósł się jak grzybnia, w świetle niemal niedostrzegalna dla oka. Ale kiedy ja traciłam siły w pracowni robiło się coraz ciemniej. I kiedy zgasłam już prawie zupełnie, zobaczyłam jak lśni, jak pulsuję bladobłękitnym blaskiem. Ostatkiem sił zaczęłam wyplatać ją, wyrywać, chociaż zdążyła już przedostać się do środka moich maszyn, wcisnąć się do sejfu z wykrojami. 

Nożycami przecinałam cienkie korzenie. Szarpałam kłącza, wyrywając ją razem z tynkiem. Z ceglanych ścian sypał się rdzawy kurz. 

Zerwałam woal z twarzy, zerwałam całe szaty, z których promieniowała jeszcze odrobina światła. Blask zgasł, a pracownia pozostała mleczno-błękitna od grzybni podglądaczy. 

Nad brwiami zebrał mi się pot, czułam rozgrzewające się policzki. Ramiona drżały z wysiłku. Kiedy zdrapywałam grzyba z podłogi drzazgi wchodziły mi pod paznokcie. Krwawiłam, oblepiona pyłem i lepkimi resztkami pasożyta, ale byłam coraz bliżej. Żółć wypływała mi z ust, ale pracowałam dalej i niebieska poświata gasła.

Znalazłam główny korzeń, ostatni, okryty pod materiałami z jakiegoś starego projektu.

Pociągnęłam.

Wszystko zaczęło się walić.

Naruszone cegły posypały mi się na głowę. Bale z materiałami zsunęły się z haków. Regały złamały się i z pudeł wypłynęło na moją głowę morze igieł.

Przebiły mi oczy.

Przebiły mi serce.

Przebiły mi gardło.

                                                                 *

– Stać! – wrzasnął Producent spod podłogi. – Dosyć mam tego, ciągle to samo!

Wygramolił się spod desek i spojrzał na grupę Aktorów. 

– Gdzie Reżyser tego badziewia, gdzie Projektantka tych strojów? Za co ja płacę? Gdzie prawdziwi Artyści! – zagrzmiał wznosząc ręce do sufitu. Rozejrzał się dookoła i wskazał długim palcem na jednego z Tancerzy. – Mów!

Przez chwile w teatrze panowała zupełna cisza. Wybici z rytmu Aktorzy nie wiedzieli co mają ze sobą zrobić.

– Nie ma ich. Zakopani – Tancerz odezwał się z lekkim wyrzutem, ale cicho, bez mocy. Bał się, że i jego wymienią, że on też skończy pod gruzami, jak tamci. Ostatnio coraz więcej się o tym słyszało. Od powołanych odkopywanych spod gruzów własnego powołania. Nie chciał zostać zapomnianym szkieletem, dlatego ostatnio dużo ćwiczył, mało spał i nic nie jadł. Podobno dobrze odżywiony organizm jest dobrym żywicielem. 

Alicja Kasprowicz (ur. 1998) – Absolwentka psychologii, która szuka swojej ścieżki pomiędzy wieloma, niepowiązanymi ze sobą obszarami życia. Pracuję z dziećmi, a w wolnym czasie chodzę na wystawy sztuki współczesnej, maluję, piszę i biegam z psami po polach.

AMS (ur. 2004) – malarz, poeta, okazjonalnie grafik i muzyk. Szuka sztuki w urywkach cudzych rozmów, gazetkach reklamowych i plastikowych dewocjonaliach. Interesuje go to, co leży na granicy piękna i dyskomfortu, a najwięcej daje mu muzyka elektroniczna jako doznanie kolektywne i odrzucające kategoryzację.