ilustracja: Aki Mirai
Kronika wyrzutków
ELIZA GUMULAK
Kronika wyrzutków
Codziennie o dziesiątej rano, przed jedną z madryckich kamienic, spotyka się na śniadaniu śmietanka towarzyska tego kolorowego, zadbanego miasta. Niektórzy grzecznie zajmują swoje miejsce w kolejce, by z pewnością stałego bywalca wkroczyć do jadłodajni, inni z wdziękiem rozkładają na kocach drogocenne antyczne klamki, pozłacane świeczniki, niespotykane znaczki pocztowe czy porcelanowe lalki, kulturalnym gestem zachęcając lud do podziwiania owych skarbów – a nuż hrabina zza rogu zdecyduje się na niekompletny zestaw sztućców, a może turystka z latte w plastikowym kubku w dłoni wypatrzy jakąś pamiątkę, a może tamta pędząca do biura potknie się i w ramach przeprosin rzuci monetą. Szare postaci jedno po drugim znikają w czeluściach dobroczynności. Nieliczne dzieci przebierają nogami ze zniecierpliwienia. Wąska ulica łącząca dwa główne place w centrum zapełnia się nadgryzionymi bagietkami, jednorazowymi naczyniami ze wzgardzoną owsianką czy latającą w furii cienką kawą z mlekiem. Kiedyś niemal taką porcją oberwałam, dlatego teraz trzymam w biurze awaryjną białą koszulę.
Przyspieszam kroku. Rozstępują się przede mną szklane wrota budynku, elegancka przestrzeń pochłania mój dzień i moje istnienie. Winda, trzecie piętro, otwieram drzwi czekającemu już roznosicielowi ulotek. Odsłaniam rolety, włączam dyskretne lampy, uruchamiam drukarkę i komputery. Dla kolegi ewidencja czasu pracy, “ale upał dzisiaj”, “na razie”, myszka, telefon, work jazz. Siadam i aktywuję telefon stacjonarny. Zapinam kołnierzyk pod samą szyję, wyciągam centymetr mankietu spod czarnego sweterka i konwulsyjnie potrząsam stopą w rytm muzyki. Pomiędzy mailami próbuję zapamiętać ułożenie cienia na budynkach – żółć, biel, szarość i cegła trwają niewzruszone za brudną po tygodniu opadów szybą. Spiczaste wieżyczki kościoła kłują bezchmurne niebo, znudzone łagodnym wiatrem drzewa czekają, aż zajdzie niemiłosierne słońce. Tkwię.
Zapuściłam korzenie w wizji stojącego otworem świata, w którym jednak wszystkie drogi prowadzą do domu, do jakiegoś mieszkania. W pozbawionej celu wędrówce przez doświadczenia, nie wiadomo kiedy, wylądowałam w agencji nieruchomości. Dynamikę podróży zamieniłam na stałość i pokazywanie lokali, podpisywanie umów, przerwy na fajkę. Śnię o życiu w przerobionym vanie, sprzedaję marzenia o przytulnym gniazdku w hiszpańskiej oazie. Świat się zapętlił. Schodzę na dół. Tu służby porządkowe rozdeptują kartony bezdomnych, tam dalej skandynawscy turyści czekają na swój brunch, u góry jedna klientka zaciąga kredyt na trzydzieści lat, ja palę. Wrodzone osadnictwo toczy walkę z nabytym nomadyzmem. Po miesiącach hosteli i namiotów zdecydowałam się na mieszkanie i pracę, bezpieczny skok w nieznane. Zawisłam nad przepaścią wyściełaną miękkim materacem, uprząż pokiereszowała mi pachwiny, brzuch i piersi. Nie mogę przestać podskakiwać, w górę, w dół, telepię się na boki niczym przy ataku epilepsji, choć moje ciało w bezruchu spełnia niepisane normy normalności. Godzę się i sprzeciwiam jednocześnie, skłaniając się czasem ku nadziei, a czasem ku niemocy. Mrużę oczy, by ujrzeć wyblakłą już przyszłość, jaką sobie (i innym) skonstruowałam. Próbując stać się częścią jakiegoś światka, zapisuję się do grupy początkujących fotografów. Podczas zorganizowanego spaceru po mieście zaklinam w kadrze chudzielca niosącego na głowie materac, upalonego chłopaka na trybunach pustego boiska, grzebiącą w śmieciach kobietę w ciąży i zaczytanego intelektualistę z kapeluszem pełnym monet. Poszukuję zagubionych jednostek, by umiejscowić w nich niepewność. W jednym zdaniu zawieram życie nieznanego mi człowieka, rysuję uliczne scenki, których nie jestem w stanie dokończyć. Rozpraszam się między niezliczone szkice cudzych egzystencji.
Pod wieczór zaczyna mżyć. Przechodzę w stan hibernacji. Zamknięte oczy przysłaniam grzywką, leniwie poruszam kursorem. Głośno wali w bębny jakieś zgrupowanie na placu przed budynkiem. Wyciągam i zanurzam z powrotem saszetkę mięty, kręcę wkoło firmowym kubkiem. Głosy oburzonych zbliżają się do mnie, wpełzają przez uchylone okno. Wyglądam, by sprawdzić, co się dzieje. Niewielki marsz studentów, osłania ich policja, głoszą postulaty wolności czy innej bzdury. Prostytutki, sprzedawcy chusteczek, awanturnicy i kolejkowicze stołówki socjalnej gapią się na wywijające kolorowymi flagami towarzystwo. Połowa z nich trzyma nad głowami parasole, reszta moknie, uodporniona na niepogodę lub zwyczajnie zapominalska. Podłączam komputer do ładowania, podłączam komórkę, tak na zapas. Ziołowy napar buszuje w moich jelitach. Przeglądam kursy swingu dla par. Znajomi niedługo biorą ślub, pełen pakiet, dzieci, praca i mieszkanie. Oklaski, gwizdy, podziękowania, coś o polityce, edukacji, kobietach, ofiarach frankizmu. No tak, przecież to flaga drugiej republiki. Jeszcze więcej krzyków. Zaglądam pod stół, szukając mojej wiedzy historycznej z czasów, gdy nie było mi wszystko jedno, wklikuję dzisiejsze wiadomości, pociągam łyk zimnej herbaty. Zakładam nogę na nogę, od razu ją zmieniam. Zachmurzone niebo przybrało jasnofioletowy kolor. Jeszcze pięćdziesiąt minut do końca pracy, szefa jak nie było, tak nie ma, dane z faktury pląsają mi przed oczami. Jutro piątek, dzień terapii.
Żegnam się, adiós, do widzenia. Schodzę do podziemia. Opuszczam czas teraźniejszy, aby znaleźć się pomiędzy. Powietrze drży ulotnymi słowami, migocząca żarówka w przejściu prosi o dzień wolny. Wszyscy skądś, dokądś. Minuta. Wsiadam. Mój umysł próbuje przetworzyć scenę, w której starszy człowiek wchodzi do wagonu metra z gitarą klasyczną i zaczyna wyłuskiwać z niej melodię. Lekko przygarbiony, trąca struny szorstkimi palcami, łypiąc wzorkiem na niesłuchaczy. Naliczam trzydzieści spojrzeń zatopionych w swoich światach: jeden mały laptop, dwadzieścia sześć telefonów, kilka zamyśleń. Wywołane do tablicy nutki krążą po zamkniętej przestrzeni, szepczą historię siwego mężczyzny. Nasza przejściowość jest jego celem.
Na kolejnej stacji wydostaję się na powierzchnię. Widzę go, bezbłędna powtarzalność. Wysoki, niegdysiejszy blondyn kuli się we wnęce budynku, tuż pod bankomatem. Jego wyrysowany na chodniku niebieską kredą stoliczek rozpłynął się w ciepłym deszczu. Radyjko, sok, koc i torba różności tłoczą się pod daszkiem wraz ze swoim właścicielem. Pamiętam, jak któregoś dnia przechodzień w garniturze pochylał się nad małym przybytkiem, żeby wypłacić pieniądze. Nie wiedział, że po drugiej stronie znajduje się inny bankomat tej samej jednostki. Bezdomny stał obok niego ze spuszczoną głową, opadłymi ramionami i niedającym się wyobrazić wzrokiem. Białe, cieniutkie włosy tańczyły razem z wiatrem. Kiedy indziej zaś po cichu prosił o jałmużnę naprzeciwko restauracji, parę metrów od swojej wnęki. Kelner zbliżył się do szklanych drzwi ze szmatką w dłoni, i gdy go zobaczył – a masz! Skok adrenaliny, jeszcze chciał coś krzyknąć, lecz przestraszony starzec już wycofał się do siebie, na swoje bezpieczne posłanie.
Życie tu jest chwilowe, pełne bodźców, ulotnego znaczenia. Rutynę wyznaczają mi bójki uliczne bywalców przytułku i ręce wyciągnięte po una monedilla, uśmiech, pusta dłoń, gracias, wielkie pluszaki ze spoconym człowiekiem w środku, rozczarowani zbieracze podpisów pod petycjami, człowiek-potykacz lokalnej restauracji, czarna kobieta w brokatowym staniku zarabiająca na życie w zaułku jednej z głównych ulic centrum – i może tak, może to właśnie wina centrum, może na peryferiach kronika wyrzutków nie miałaby prawa istnienia. Może kiedyś osiądę na przedmieściach, może wyruszę w podróż, nie wiem, jeszcze nie odkryłam swojego miejsca. Na razie zadomowię się wśród tych wszystkich żyć, których nigdy nie będzie mi dane doświadczyć i tych, które na mnie czekają – tutaj, tam, coraz dalej. Tyle, że czym więcej ulic, ludzi i zdarzeń, czym więcej widzę, tym mniej wiem, jak mam się w tym wszystkim odnaleźć.
Eliza Gumulak – absolwentka studiów magisterskich na kierunku Iberystyka na Uniwersytecie Warszawskim. Interesuje ją przedstawienie chorób psychicznych w kinie, literaturze i sztuce oraz pojęcia szaleństwa i władzy. Trochę pisze i maluje. Publikowała w Tlenie Literackim, Fragile, oraz w Drobiazgach. Ilustracje zamieszcza na Instagramie oraz na swojej stronie internetowej.
Aki Mirai – graficzka, performerka, publikowała w takich pismach jak „Nigdzie”, „Stoję w miejscu”, „Serwetka”. Zajmuje się wielopoziomową analizą anime Serial Experiments Lain, moderatorka internetu.