ilustracja: Aki Mirai
Ścieżka duchów
JOANNA BEDNAREK
Ścieżka duchów
Z powodu funduszy unijnych miejsce, gdzie kończy się Swarzędz, zostało zanieczyszczone światłem. Oświetlili drogę prowadzącą górą skarpy, na której stoi blok rodziców, wzdłuż jeziora. Chyba nie mieli co robić z pieniędzmi, bo oświetlili też równoległą do niej drogę, która prowadzi tuż nad brzegiem jeziora, dołem skarpy między drzewami. Poszerzyli ją też i podzielili na część dla pieszych i część dla rowerów. Jest jasno i bezpiecznie, można tam chodzić nawet w nocy. Przynajmniej ci, którzy wymyślili te latarnie, pewnie tak zakładają. Po prawej stronie, jeśli się idzie od strony naszego bloku, leży jezioro, po lewej skarpa porośnięta głównie bukami. Wcześniej w nocy nie robiły szczególnego wrażenia, ale teraz, kiedy latarnie wydobywają z ciemności ich pnie, wyglądają jak srebrne duchy drzew. A zimą, kiedy liście nie zniekształcają widoku, ścieżka pokazuje, czym naprawdę jest.
Latarnie odcinają ciemność po bokach i idzie się korytarzem, na którego ściany napierają pnie buków, wyłaniające się znikąd gałęzie, suche liście i zapach bagna. Wszystko wygląda dość upiornie, ale nie tak upiornie, jak z góry, kiedy patrzy się na tę ścieżkę, regularnie odmierzaną światłami latarni, ze skarpy. Dopiero wtedy w pełni widać, że na dole jest scena dla duchów. Wszystko, co się tam pojawia, jest oświetlone jak aktor, widoczne lepiej niż w dziennym świetle, i może być martwe. Nie musi, oczywiście, że nie musi. Nigdy nie ma pewności.
Najpierw, w styczniu, zaraz po Nowym Roku, zobaczyłam tego psa właśnie z góry, ze skarpy: rdzawą plamę w czarno-białym krajobrazie. Wydawał się jedyną kolorową rzeczą na świecie, łącznie ze mną i Rubisiem. Pomyślałam, że jest bardzo podobny do Liska. A potem pomyślałam: to Lisek.
Dreptał ścieżką, samym środkiem, jego ruda, długa, falująca sierść lśniła, ogon był uniesiony. Nie boi się, to dobrze, przyszło mi do głowy. Wygląda, jakby miał jakiś cel. Patrzyłam za nim, aż zasłoniły go gałęzie drzew.
Dzisiaj nie ma już prawdziwej ciemności. Latarnie świecą ludziom w okna, nad miastami unosi się biała łuna. Przekonałam się o tym, kiedy zapomniałam książki i musiałam wrócić wieczorem do piwnicy, w której był na uniwersytecie pokój mojej jednostki międzywydziałowej, chyba formalnie należałoby go nazwać gabinetem, ale to była po prostu komórka, w której ledwo się mieścił stół i dwa komputery. Portier pogasił już światła, więc kiedy zeszłam po schodach i otworzyłam drzwi prowadzące do korytarza bez okien prowadzącego do pokoju, znalazłam się w ciemności, która oblepiała twarz, ciemności, w której oczy były bezużyteczne. Sięgnęłam do kontaktu, ale nie było go tam, gdzie powinien być; zaczęłam niezdarnie macać ścianę, ale kontakt się nie pojawił. Wtedy upuściłam klucze. Schyliłam się, żeby je podnieść, nie było ich pod moimi nogami, zaczęłam szukać dalej, nie było ich nigdzie. I nagle poczułam, że w tej ciemności coś jest, że jeśli zostanę w niej choćby jeszcze chwilę, dopadnie mnie, i już nigdy stąd nie wyjdę.
Odnalazłam drzwi (nie zniknęły, pewnie zdążyłam w ostatniej chwili), pobiegłam coraz jaśniejszymi korytarzami do holu, gdzie trzęsącym się głosem poprosiłam portiera, żeby zszedł ze mną do piwnicy. Zgodził się, patrząc na mnie z pogardą. Nie miał żadnych kłopotów ze znalezieniem kontaktu. Klucze leżały na środku korytarza.
Zwykle nie spacerowałam z Rubciem wieczorami nad jeziorem. W czasach mojego dzieciństwa i młodości to nie było miejsce, gdzie się chodziło po zmroku. Ale po tym, jak zobaczyłam na ścieżce rudego psa, zmieniłam trasę. Bez sensu jest chodzić między blokami, kiedy ma się taką malowniczą i jednocześnie bezpieczną ścieżkę.
Oba moje psy są, były, są, uciekinierami. Może to ma związek z płcią, a może z charakterem. Lisek nie był wykastrowany, Rubiś jest, a uciekają tak samo. Potrafią wyplątać się z szelek, a potem pomykają na krótkich nóżkach tak, że żaden człowiek ich nie dogoni.
Jedyną szansą, żeby złapać psa, który ucieka, jest odwrócić się i zacząć podążać spokojnie w stronę domu. Broń boże nie biec za psem albo, jeśli odbiegł tak daleko, że straciliśmy go z oczu, w stronę, w którą wydaje się nam, że pobiegł, wołając do zdarcia gardła: Lisek! Stój! Rubi! Gdzie jesteś? Wracaj! Nie myśleć o tym, że pies może wpaść pod samochód, zarazić się czymś od półdzikiego kota, paść ofiarą człowieka – kota znajomych z Facebooka ktoś udusił, zawiązał mu foliówkę na głowie, ludzie robią takie rzeczy. Pies, którego się goni ze smyczą, zaczyna uciekać jeszcze szybciej, jeszcze dalej. Trzeba iść przed siebie równym krokiem i pod żadnym pozorem nie oglądać się za siebie. Nie można na niego patrzeć. Wtedy istnieje szansa, że pies, po wybieganiu się, które może trwać krócej lub dłużej, zechce odnowić swoją bliskość z człowiekiem, zawiązać na nowo rozplątany supełek, na nowo zbudować most między psim światem zapachów i ludzkim światem obrazów i słów; słowem, zacznie wracać do domu. Teraz najważniejsze, żeby przed wejściem do klatki schodowej nie zmarnować tego, co dotąd udało nam się osiągnąć, nie odwrócić się i nie podjąć próby złapania psa. Trzeba wejść na górę do mieszkania, wyjąć z lodówki kilka kawałków mięsa odłożonego na popołudniowy posiłek psa i zejść z tym mięsem, owiniętym w papierowy ręcznik, i ze smyczą w drugiej ręce, na dół. Pies zdążył się do tej pory trochę zaniepokoić naszą nieobecnością i czeka tuż pod drzwiami. Ale to zaniepokojenie walczy w nim z pragnieniem dalszego biegania po krzakach, wąchania kup i buszowania w śmietniku, więc należy dalej zachowywać ostrożność i podtykając mu jedzenie pod nos, ale nie pozwalając mu go złapać, zwabić go do klatki. Teraz zwyciężyliśmy, jesteśmy bezpieczni. Możemy założyć psu smycz i poprowadzić go na górę.
Uświadomiłam sobie, że nie wiem, jak pojawił się na ścieżce. Po prostu kiedy podniosłam wzrok, już na niej był, drepcząc przed nami, w odległości mniej więcej dziesięciu metrów. Rubiś też zauważył go dopiero w tej samej chwili, co ja; postawił uszy, uniósł ogon i zaczął wykonywać nim szerokie zamachy, wzbijające wiatr; całe jego ciało zawibrowało ekscytacją; nie mogłam zobaczyć jego pyszczka, ale wiedziałam, że uśmiecha się szeroko i raczej głupawo, tym uśmiechem, który rozbraja wszystkich i każe wybaczać szczekanie, pogryzione rzeczy i zwyczaj włażenia obcym ludziom na ulicy pod nogi.
Może lepiej trzymać się z daleka, pomyślałam. Lisek zawsze atakował inne samce. Byłam jedną z tych osób, które pytają „piesek czy suczka?”, zanim podejdą. Sympatie Rubcia, nawet przed kastracją, były, są, trudniejsze do przewidzenia, niezależne od płci, bardziej osobiste i nieprzewidywalne (z wyjątkiem dziwnej, nienegocjowalnej nienawiści do wszystkich owczarków niemieckich).
Rubiś zadecydował za mnie, wyrywając się do przodu. Drugi pies – Lisek, ale przecież to nie mógł być Lisek, to był jakiś pies bardzo podobny do niego – zatrzymał się na chwilę, spojrzał na nas, a potem odwrócił się i ruszył przed siebie, w tym samym co wcześniej powolnym, miarowym tempie. Pozwoliłam Rubisiowi mnie ciągnąć. Zadziwiające, jaką siłę mają takie małe pieski – dziesięć kilo wagi, ale jeśli czegoś bardzo chcą, człowiek nie da sobie z nimi rady.
Powinniśmy zrównać się z tamtym psem po kilku sekundach, ale wciąż wyprzedzał nas o około dziesięć metrów, chociaż nie przyspieszył. Zaczęłam iść trochę szybciej. Nie chciałam go gonić, oczywiście, że nie. Ale dobrze by było podejść bliżej, przekonać się, co go różni od Liska, bo coś przecież musiało. Nie wyglądał jak Lisek pod koniec, wychudły i jakby skurczony; raczej jak Lisek przez większość swojego dorosłego życia, rudy z ciemniejszym pasem sierści na grzbiecie, bardziej szorstkiej niż reszta, z wielkimi uszami, z których wyrastały na końcach długie, jedwabiste kosmyki, z krótkimi, grubymi łapkami. Na pewno jest dużo podobnych psów.
Wciąż był przed nami. Pozostawało tylko zacząć biec. I Rubciowi, i mnie przyda się trochę ruchu. Ruszyliśmy dość żałosnym truchtem; to było wszystko, na co nas stać, żadne z nas nie biega na co dzień. Biegliśmy tak jakiś czas, ale nie zbliżyliśmy się wcale do psa. Obejrzał się w pewnym momencie, schylając odrobinę głowę, i wtedy, w ostrym, białym świetle latarni, rozpoznałam spojrzenie Liska, takie, jakie ma na jednym z nielicznych zdjęć: spojrzenie smutnego, zawsze trochę mającego się na baczności psa, który mimo lat głaskania i spania z ludźmi w łóżku nigdy nie przestał się bać, który potrafił znienacka ugryźć, który nie znosił zamieszania i głośnych rozmów (chował się wtedy pod łóżko). Nie sposób było tego spojrzenia z niczym pomylić, nie w tym świetle, które pozwala wszystko jasno zobaczyć, ale nie ogrzewa ani nie pomaga niczemu rosnąć, które wygania ciemność spośród buków, dosięga pokrytej martwymi liśćmi ziemi, na której nic nie rośnie, bo buki mają tak gęste korony, że zabijają wszystko, co próbuje pod nimi wykiełkować.
Zatrzymałam się, łapiąc oddech. Naprawdę muszę zacząć ćwiczyć. Nie wiedziałam, na którym odcinku ścieżki jestem. Powinniśmy już chyba minąć wielką olszę rosnącą nad brzegiem? Ale po obu stronach widać było tylko srebrne pnie buków, rosnące w nieskończoność, jakby wycięte spod sztancy, nawet z prawej strony, gdzie powinnam widzieć brzeg jeziora.
Zamknęłam oczy. Trzymałam je zamknięte bardzo, bardzo długo. Chciałam mu dać czas na zniknięcie. I rzeczywiście, kiedy znowu spojrzałam na ścieżkę, okazało się, że stoimy pod olszą, a jego już nie było.
Dwa lata temu, na jakiś czas przed chorobą Liska (już wtedy był chory, ale nie było tego widać, ja tego nie widziałam), miałam sen, w którym go zgubiłam. Szliśmy ulicą, Lisek bez smyczy, co nigdy by się nie wydarzyło w rzeczywistości, cały czas zostawał z tyłu, bo co pół metra było coś wymagającego gruntownego obwąchania; trochę na niego czekałam, trochę szłam przed siebie, i nagle zorientowałam się, że go nie ma. Potem biegłam, płakałam, wołałam go, ale nigdzie go nie było.
Po kilku dniach się odnalazł: a raczej odnalazł się jakiś pies bardzo podobny do Liska, tak podobny, że nie mogłam znaleźć żadnej różnicy, ale to przecież nie musiał być on. Wszystko było jak dawniej, ale co jakiś czas dopadało mnie, jakbym została wrzucona do zimnej wody, podejrzenie: a jeśli to nie on, jeśli prawdziwy Lisek jest gdzieś tam, zmarznięty i głodny, może leży martwy w rowie albo na poboczu drogi. Może umierał długo.
A potem się obudziłam i Lisek był obok mnie, może ten sam, może nie ten sam. Ale oczywiście byłoby głupio myśleć, że to nie on. Nigdy się nie zgubił. Kto inny mógłby to być?
Powiedziała mi: niech się pani nie obwinia, po psach często nie widać. Nawet przy poważnym uszkodzeniu organów może się wydawać, że jest mniej więcej normalnie. A potem robi się już za późno. Źle to wygląda, ale cuda się zdarzają. Chociaż jeśli się nie poprawi, to nie ma sensu go męczyć.
Więc czekałam na cud, ale się nie zdarzył. Po jakichś dwóch tygodniach codzienne kroplówki i leki przeciwwymiotne przestały pomagać. Nie mógł już trawić, wymiotował papką, którą razem z mamą rozcierałyśmy i podawałyśmy mu na siłę do pyszczka, przez strzykawkę bez igły. Nie chciał jeść i bronił się na tyle, na ile mógł. Pod koniec wymiotował nawet wodą. Dlatego w końcu przestaliśmy go męczyć, zawieźliśmy go z tatą do gabinetu, a potem pochowaliśmy w lesie, zawiniętego w kocyk.
Przez cały ten czas śmierć gnieździła się w nim, dotykałam jej, spałam z nią, i nic nie widziałam. Po psach nie widać, ale to przecież można było zobaczyć. Zobaczyłabym to, gdyby tylko chciało mi się patrzeć.
Mówi się, że potrzebujemy nocy. Że nie jesteśmy w stanie żyć cały czas w świetle dnia. Że noc, z jej snami i głębią, z jej prawdami uzupełniającymi dzienne prawdy, odżywia nas tak samo jak jedzenie. Że dziś coraz częściej o tym zapominamy. Ale ja nie jestem tego taka pewna. Nie wiem, czy ciemność, która panowała w piwnicy, kryła w sobie jakąś prawdę, czy w ogóle kryła w sobie cokolwiek poza moim strachem.
Codziennie wieczorem schodziłam nad jezioro. To była po prostu najlepsza trasa na spacer z psem. Każdy by tak powiedział. Ścieżka rozciągała się przede mną pusta i biała; światło rozpraszało się pomiędzy pniami buków. Wpatrywałam się w zbocze skarpy i brzeg jeziora; ruda sierść odcinałaby się od panującego tam półmroku jak płomień. Ale widziałam tylko srebrne pnie, warstwę poszarzałych liści i ołowianą taflę wody. Na drugim brzegu od strony Poznania, nad linią lasu, niebo było wyblakłe jak sprana bluzka.
Prawda jest taka, że się zapomina. Zostają tylko przebłyski. Pamiętanie wszystkiego utrudniłoby życie, więc mózg się tego pozbywa, pewnie nie na stałe, bo ponoć na starość wracają do nas wspomnienia z dzieciństwa, o których wcześniej myśleliśmy, że je straciliśmy, raczej upycha je w pawlaczu za zapasowymi kołdrami i śpiworem. Zostawia pod ręką tylko drobiazgi, pewnie dlatego, żebyśmy, przesuwając się do przodu w czasie, nie zostawiali za sobą pustki, bo to zakłócałoby nasz spokój. Chociaż może wcale nie, czytałam o kobiecie, która nie miała pamięci epizodycznej. Znała fakty ze swojej przeszłości, ale nie wiązały się z nimi żadne wspomnienia. Przeżyła pierwsze dwadzieścia kilka lat życia przekonana, że wszyscy tak mają. Więc może nic by nam się nie stało, gdybyśmy zostawiali za sobą pustkę. Ale nie zostawiamy: mózg tworzy sobie jakąś abstrakcyjną koncepcję przeszłości w rodzaju „podstawówka była straszna”, a oprócz tego daje nam te dziwne, wyrwane z kontekstu okruchy, które czasem zgadzają się z tą koncepcją, czasem jej zaprzeczają, a na ogół tylko dezorientują.
Pamiętam, że kiedyś rano, niedługo po tym, jak wzięłyśmy go ze schroniska, siedziałyśmy w kuchni, a on przyszedł z pokoju, stanął w drzwiach, spojrzał na nas, ziewnął i przeciągnął się, wysuwając do przodu przednie łapki. Pamiętam, jak kilka dni później połknął igłę – lubił spinacze, zszywki, wszystkie ostre, metalowe przedmioty – i dałyśmy mu wielką miskę jedzenia, a potem zawiozłyśmy do weterynarza, żeby podał mu środek na wymioty. Później stałam pod drzwiami gabinetu i rozgrzebywałam wymiociny patykiem, żeby się upewnić, że igła nie została w środku. Na szczęście była na nią nawleczona czerwona nić, więc znalazłam ją prawie od razu. Pamiętam, że czubek języka często wystawał mu z pyszczka, jakby był z długi, żeby się tam zmieścić.
Było tego więcej, ale wszystko zapomniałam. Nie pamiętam, jak pachniał. Ludzie są słabi w rozpoznawaniu zapachów, więc nic dziwnego. Ale pamiętam, że wszystko, pościel, koce, poduszki, było przesiąknięte tym zapachem i kiedy go czułam, wiedziałam, że jestem w domu.
Prawda jest taka, że się zapomina. Życie zasklepia się natychmiast i można wrócić do normalności. Nie, nie wrócić, normalność nigdy nie znika, wszystko cały czas toczy się swoim torem, są zlecenia do zrealizowania, zakupy do zrobienia, codzienne wizyty u weterynarza też stają się rutyną, chociaż każda kolejna sprawia, że powoli przenika w nas prawda, z którą trzeba się, jak z każdą normalną rzeczą, oswoić: cudu nie będzie. I ten miesiąc, który upływa od początku do końca, upływa nie tyle na leczeniu, bo nie ma już czego leczyć, tylko na łagodzeniu objawów i podejmowaniu decyzji.
Był koniec lutego, kiedy zobaczyłam go znowu. Już prawie przestałam na to czekać. To pewnie była ostatnia chwila, zanim drzewa zaczną wypuszczać liście, zanim ścieżka schowa się pod mgiełką zieleni, wiosenną malowniczością ukrywającą jej prawdziwą naturę. Odwróciłam głowę, żeby przyjrzeć się ławce, na której ktoś zostawił baterię butelek po piwie, a kiedy spojrzałam z powrotem przed siebie na ścieżkę, on znowu nią szedł, niespiesznie, dziesięć metrów przede mną, jakby nigdy nie zniknął, jakby to było jego miejsce. Bo pewnie to jest jego miejsce. Jego jedyne miejsce. Otchłań. Tam trafiają wszyscy, z którymi nie wiadomo, co zrobić. Oni sami też nie wiedzą.
Rubiś zaczął popiskiwać; wyrwał się do przodu, ciągnąc mnie za sobą. Nie zniechęcało go to, że chociaż wciąż idzie naprzód, nie zbliża się ani odrobinę do tamtego psa. Nie powinno go tu być, pomyślałam. Nie powinien być w to wplątany. Kolejny powód do poczucia winy. Codziennego luksusu, na który każdy może sobie pozwolić i który nic nie zmienia.
– Lisuś! – wołam. Głos więźnie mi w gardle, nie wiem, czy on mnie słyszy. Ale nie, na pewno słyszy, psy mają dobry słuch – Lisku! To ja, poznajesz mnie?
Ogląda się, znowu pochylając głowę, znowu obrzuca mnie smutnym, ostrożnym spojrzeniem. Później odwraca się i zaczyna biec.
Teraz należałby się zatrzymać. Teraz należałoby zamknąć oczy i poczekać, aż tamten pies zniknie, a ścieżka stanie się z powrotem zwykłym miejscem, które tylko ktoś tak przyzwyczajony do zastępowania życia opowieściami jak ja mógłby uznać za scenę dla duchów, jakby duchy potrzebowały sceny, żeby się ukazywać. To byłoby rozsądne. A ja za długo byłam rozsądna. Ruszamy za nim, Rubiś i ja.
Nie wiem, jak długo już biegniemy. Ścieżka powinna się dawno skończyć. Powinna wejść po zboczu i doprowadzić nas do szosy obok kościoła. Zaczyna mi brakować oddechu; czuję płuca, gorące i ciężkie; nabieranie powietrza i wypuszczanie go boli. Zwalniam, chociaż się nie zatrzymuję; Rubiś ciągnie mnie przez chwilę, ale w końcu on też się męczy i przechodzi w trucht. Nie potrafimy dotrzymać tamtemu psu kroku, on wcale się nie męczy i wciąż biegnie, sadząc dobrze odmierzone susy. Pozostając z tyłu, czekamy, aż wyprzedzi nas na tyle, żeby rozpłynąć się w ciemności. Ale tu nie ma ciemności, w której coś mogłoby się rozpłynąć. Może nie ma już nocy. Może nigdy jej nie było. Dlatego nie zatrzymujemy się.
Biegniemy, Rubiś i ja, i tamten pies. Biegniemy i biegniemy, światło latarni powoli obiera nas i z dnia, i z nocy, droga nigdy się nie kończy, a my stajemy się nieśmiertelni.
Joanna Bednarek (ur. 1982) – filozofka, pisarka, tłumaczka, członkini redakcji „Praktyki Teoretycznej”, publikowała m.in. w „Tekstach Drugich”, „Krytyce Politycznej” i „Czasie Kultury”. Autorka książek: „Polityka poza formą. Ontologiczne uwarunkowania poststrukturalistycznej filozofii polityki” (2012), „Linie kobiecości. Jak różnica płciowa przekształciła literaturę i filozofię?” (Fundacja na Rzecz Myślenia im. Barbary Skargi, 2016), „Życie, które mówi. Nowoczesna wspólnota i zwierzęta” (Fundacja na Rzecz Myślenia im. Barbary Skargi, 2017) i powieści „O pochodzeniu rodziny” (Wydawnictwo WBPiCAK, 2018) oraz „Próba” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej/Staromiejski Dom Kultury). Teksty literackie publikowała w „Czasie Kultury”, „Wakacie” i „FA-arcie”.
Aki Mirai – graficzka, performerka, publikowała w takich pismach jak „Nigdzie”, „Stoję w miejscu”, „Serwetka”. Zajmuje się wielopoziomową analizą anime Serial Experiments Lain, moderatorka internetu.