ilustracja: Susanne Szombara

Dziury, guziki i garnitury

Julka Walkowiak

Dziury, guziki i garnitury

Drobny, znaczący moment. Naprężone wygięcie nadgarstka w stronę okna, następnie ruch przeciwstawny w kierunku pokoju. Wyrzucam kolejne, dziurawe rajstopy. Przy każdym takim zdarzeniu, systematycznie przeze mnie powtarzanym, zastanawiam się co poszło nie tak. Czy to może być wina regularnie obcinanych paznokci, których nie piłuję bo i tak dużo energii kosztuje zgarnianie ich resztek do filigranowego śmietniczka? Czy może problemem jest uporczywe naciąganie, któremu poddaje się bez namysłu próbując ukoić niewygody szwów i splątań drażniących jak otarta pięta jeszcze nie zagojona? Tak czy tak, dziś jest dzień wyrzucania, 24-godzinna selekcja sezonu jesienno-zimowego, rozpoczęcie procesu przypominania o zużyciu. Naciągam bawełniane pończochy z kaszmirem aż po łokieć, szukam śladów czasu których cerowanie nie dało rady schować przed uważnym wzrokiem konsumentki. 

Pierwszy wybór modowy podjęłam w 12-lecie mojego dziecięcego życia. Padło na modowego giganta reprezentowanego przez dwie, krwiste litery, które mała buzia wypowiadała “ejdżenem”. Miła, bawełniana tunika (jak dawno nie słyszałam tego słowa!), kraciasta w odcieniach szarości, dojrzały wybór dziewczynki, która pragnęła ukryć wystający brzuch przed spojrzeniami rówieśniczek. Był to arcyklejnot podstawówkowej kolekcji modowej, na piedestale obok obszernego t-shirtu ze słonecznikiem i legginsów z amerykańską flagą, ciuch doskonały zapewniający anonimowość korytarzowo-klasową. Nosiłam ją z celebracją dzień w dzień, kiedy zaczynała pachnieć prałam ją w umywalce by zbyt długo nie czekać na zrobienie prania. Nie pamiętam co się z nią później stało, najprawdopodobniej wrzucona na metalową półkę kontenera przechyliła się by trafić do innych niechcianych już ubrań, przekazanych później do second-handów albo przerobionych na alternatywne paliwo. Może jakiś samochód przejechał na niej jedno piętro podziemnego parkingu.

Przez skórę czuję szpilkę w stogu siana określanym jako “zrównoważony rozwój branży modowej.” Jeśli jednak rzucić się wesoło w takie usypisko, ostry szpikulec może trafić w zmarszczkę między brwiami. Korkowe podeszwy wygodne i drogie, organiczna bawełna podkreślona pięcioma metkami, torby z ananasa, buty z trzciny cukrowej, grzybowe maty do jogi. Przemysł nie porzucił nafty i parzących barwników, dodał do nich mniejsze wyrzuty sumienia w postaci zaufanej, pastelowej zieleni i widocznej faktury. Trzeba postawić tutaj pytania: czy mamy jeszcze miejsce na rozwój, nawet zrównoważony? Czy istnieje jeszcze pewność, gwarancja przy której ominiemy fabryki rodzące chorych dorosłych pracujących przy małych szczegółach: zamkach błyskawicznych, końcówkach sznurówek, guzikach? Jeśli nie mamy pewności i nie mamy miejsca,  gdzie jeszcze możemy pójść? W tył. Albo nie iść nigdzie, zostać sobie, pooglądać co się naprawdę wydarzyło. Nowe ubrania na które nas stać żyją krótko i wiele chorują w trakcie, jak chomik ze sklepu zoologicznego, któremu zęby nie przestają rosnąć i jeden przebija policzek, drugi zaś kieruje się w stronę mózgu. Te z dłuższą datą przydatności, mocniejszymi szwami i grubszą skórą, zostają dla tych ze stałą pracą, dobrymi zarobkami oraz owocowymi czwartkami (och, być na waszym miejscu!).  Na potrzeby tekstu obróćmy się, spoglądając na efekty produkcji którą przed chwilą zatrzymaliśmy. 

Znajomy zapach parnej hali kręci w nosie jak jazda na rowerze: nie myślisz o tym na co dzień, lecz kiedy znajdziesz się w odpowiedniej sytuacji wiesz jak się poruszać. Dla mnie ważny jest dotyk i kolor, wyciągam rękę jak antenę w radioodbiorniku i powoli przechodzę w linii prostej na drugi koniec hali hacząc o szerokie spektrum materiałów. Te wyjścia są już dla mnie sakralne, poświęcam się zmysłom w poszukiwaniu życia wśród rozkładu, szczęśliwców których wyrwę śmierci i wypiorę w proszku do prania marki sklepu w którym kupuję. Druga szansa pachnie jak choinka zapachowa. Jestem w second handzie, otaczają mnie produkty z Holandii, Anglii i Szwecji, doświadczyły ciemności kontenerów i wilgotności promów. Te ich wspomnienia potęguje teraz pojedyncza farelka. Jestem tam z pobudek archiwistycznych, zamiast grzebać w piasku i kościach przebieram w stosach złożonych z dowodów na światową nadprodukcję odzieżową. Próbuję skategoryzować znaleziska ubraniowe, jest ich tak wiele, że pozwolę sobie przedstawić tylko te, które mnie badawczo interesują, czyli ubrania firm już nieistniejących (znalazł się nawet garnitur firmy Sunset Suits, której większość polskich ojców ufała z rocznicami, weselami, pogrzebami własnymi i innych) oraz firm które nadal prężnie działają (wspomniany wcześniej “ejdżenem”, Dom, Przycięcie, potoczny wołacz “Chwila!”, Super Sucho). W dysonansie patrzę na tę drugą kategorię w świetle, które w niczym nie przypomina tego galeryjnego, mniej razi oczy i miga. Niedawno dowiedziałam, się, że w galeriach handlowych właśnie przez myślenie o świetle nie ma okien. W nich ważniejsze niż słoneczne jest to kontrolowane, ludzkie, wskazuje gdzie patrzeć i podkreśla, manipulując kątem padania. Na te ubrania często pada też inne światło, jaśniejsze i miejscami parzące gorące słońce chilijskiej pustyni Atakama, gdzie niesprzedane ubrania z Europy i Stanów wielkim kocem ważącym 40 000 ton przykrywają piasek. 

A jeśli chodzi o pierwszą kategorię…Znajdujemy się w Krzyżanowie, wsi w województwie wielkopolskim, godzinę drogi od Poznania. To tutaj żył i zmarł w opuszczeniu garniturowy gigant zachodzącego słońca. Gdyby wejść do środka tego wielkiego obiektu i znaleźć odpowiednią klatkę schodową, wspiąć się na drugie piętro i otworzyć właściwe drzwi weszlibyśmy w ciało wodne sięgające za kostki, wlewające się suchą materią do butów i w skarpety. W tym średniej wielkości pokoju piramidy tworzą wysokie szafy z drobnymi przegródkami, opierają się o siebie zmęczone staniem. Podłogę zaś okupują guziki, równomiernie zakrywające stopy brzęczące z każdym krokiem. Dostają się pod pięty i między palce, zielone, niebieskie, szarawe ze srebrnym paseczkiem. Nic ze sobą nie bierzemy, tylko kilka które ugrzęzły między podeszwą a podpodeszwą, raczej z przypadku niż z intencji.. Wychodzimy z jeziora by skoczyć w ocean, ogromną halę jak stocznię zalaną wilgotnym, kruczym materiałem. Wchodzimy w miejsca gdzie jeszcze pewnie stoimy w sięgającym kolan gąszczu, zatrzymujemy się gdy fale przekraczają nas dwukrotnie. Biorę w ręce ometkowany garnitur chłopięcy, jeden z gargantuicznego masywu garniturowo-kamizelkowego, kosztuje 129,99. W wyobraźni opróżnij budynek galerii handlowej tak, by została tylko podłoga, ściany i sufit. Następnie napełnij taki pojemnik nowymi garniturami po kolana, po pas. Wskazówkę do tego grobowca znalazłam na wieszaku w nowo otwartym lumpeksie wracając z terapii. Wskazówkę z wieszakiem odłożyłam na miejsce. Był poniedziałek.

Kończąc pisanie kładę chłodne stopy na kaloryferze. Z okna mojej kamienicy widać zimne miasto, w hotelu naprzeciwko ścielą łóżka i poprawiają zasłony. Spomiędzy rajstopy patrzy na mnie mój duży palec, wyrwał się z czarnej i srebrnej nici, rybiej sieci elastanu. Pozwalam mu oddychać.

Julka Walkowiak – Poetka (bez tomiku), opowiadaczka (bez książki), członkini zespołu PRAWDA (bez koncertu), w czasie wolnym dj-ka pod pseudonimem Kurz Muzyczny (do wymiany). Autorka performansów, instalacji audiowizualnych i słuchowisk. Twórczyni audycji The Joy Room w Radiu Kapitał, współtwórczyni wydawnictwa literacko-muzycznego TEGES SZMEGES. 

Susanne Szombara – https://www.instagram.com/susanneszombara/