ilustracja: Aki Mirai
.miałam być Krzyśkiem.
MIRA KRÓL
.miałam być Krzyśkiem.
Pręży swe muskuły słońce pękate, pełne żaru soczyste wargi wydyma w grymasie, milczenie jest z ognia, a język to tylko garść popiołu w ustach. Sadza podawana jak joint za osiedlowymi kontenerami. Trudno przełknąć gęstą ślinę, więc dławimy się i krztusimy, jakby ktoś napluł nam wprost do gardła. W pamięci mamy słowa “dzieci i ryby głosu nie mają”. Słuchamy więc posłusznie, ujarani, więc spokojni, a nasze nadwyraz rozszerzone źrenice tną obrazy jak brzytwy. Nie ufamy obrazom, wierzymy w smak soli na językach. Kołyszemy się. Kurewno, kurewno złotowłosa pani, malowana lalo, la, la, la. “Zachodźże słoneczko, skoro masz zachodzić, bo nogi bolą chodzi po tym polu chodzić”, chełptał kotek mleczko, w miodzie kąpał wąsy.
W naszym zwierzyńcu żyje się dobrze, tak mówią, a potem pakują swoje wyprasowane tyłki do matowych suvów i odjeżdżają za linię horyzontu. Nazywają to zmianą perspektywy, albo potrzebą złapania dystansu łamanego na świeże spojrzenie. Wyższa konieczność, you know, wzruszają ramionami i puszczają do nas swoje przekrwione oczka, źrenice jak neony, gubiące blask, żarzą się, to gasną, by za chwilę znowu karmić nas błyskami. Długie światła oślepiające cię na krajowej. Klaszczemy wtedy w dłonie i podskakujemy z zachwytu. Jeden raz czy drugi wcisną nam, z trudem, wszak od momentu opuszczenia kanału rodnego mamy zaciśnięte pięści, lepką i białą jak chmurka watę cukrową na patyku i poklepią nas po głowie, grzeczna dziewczynka. Zawsze jest smycz. Czule zwą ją pępowiną, do której odcięcia zapraszają chętnie ojców.
Uczą nas tu czekania i słusznie, to wielce przydatna umiejętność. Czekanie na śmierć mamy już opanowane. Najpiękniej żyje się nam w odpusty, dusza się śmieje, gdy obfitują w grzeszki o łagodnej naturze labradorów, któż nie wybaczyłby takim słodziakom. Odpustowe żniwa, szepczemy między sobą, sierść na karkach staje dęba. Chrząkamy znacząco, a wtedy BLIKI, karty, telefony prześcigają się w czynieniu gestów. Ten to miał gest, wypowiadamy wpisane w skrypt formułki, głodne foki czekają na swoją porcje ryb, każdy sztuczkę wieńczy smaczny kąsek. Trening czyni mistrza.
Szczekamy radośnie, warczeć nam nie wolno. Suvieci wizytują tu od święta. Silnikom wolno, więc warczą mechaniczne koniki, które ujeżdżasz entuzjastycznie, powracając w rodzinne strony. Warto czasem pooddychać smogiem, od razu człowiek czuję się bardziej światowo, dodajesz, twój wielkomiejski sznyt. Wiadomo, u nas wszystko śmierdzi gównem i śniętą rybą. Rzeki to temat gęsty jak smoła, lepiej trzymać się od niego z daleka. Zrób krok w tył, nim dasz się połknąć przez Jabbę, który raz na kwartał wypluwać będzie twoje kosteczki albo ości. Żałuję, że nie łuski, te chociaż można schować do portfela na tak zwane szczęście. Nosiłabym brzytwę w kieszeni, miałabym używanie i szczęścia w bród.
To co nami wstrząsa, milknie w chaosie wiadomości. Tfu, co za shit. To co nami wstrząsa, nie przekracza progu naszych domostw. Strzeżemy pilnie dobrostanu domowego ogniska. Klepsydry w mgnieniu oka zakrywamy następnymi, zmarłych układamy jednych na drugich, za czym kolejka ta stoi, podśpiewujemy.
To wszystko tutaj i teraz, to całe zafiksowanie na byciu jest jak alarm bombowy w pociągu, zatrzymujemy się w polu rzepaku, każą nam najpierw zamrozić funkcje życiowe i stać na baczność, prawie jak w raz dwa trzy baba Jaga patrzy, by chwilę później komicznie nerwowo poruszający się ktoś, wyglądający jak wściekły fistaszek, samozwańczy dowódca tego pociągu, wydaje na świat w bólach potwierdzonych licznymi grymasami twarzy, rozporządzenie: “Wypierdalać na zewnątrz!”, i niby żyjecie i fajnie jest, ale do pełnej życiowej aktywności wam daleko. Wasze borowiny gdzieś tam okalają inne ciepłe ciałka, a wy stygniecie wyjebani w pole. Wpuszczeni w pole jak w maliny.
“Teraz to jest, teraz to się żyje, robimy wielkie nic i będziemy robić jeszcze mniej”. Mamy nóż na gardle i żyletki w kieszeniach, i nie są to odosobnione przypadki. Stoimy w parach , lekko pochylając głowy, liczymy do stu, to jest dokładnie ten moment, gdy nikną światła w oddali. Ucisk zakłada się 10 cm nad raną, próbuję nie zapomnieć, albo nie pamiętać, podkreślam prawidłową odpowiedź, czy przekreślam błędną.
Hosanna, hosanna. Wyssałyśmy z mlekiem naszych matek perłę. Perła owoc zainfekowania powierzchni płaszcza przez ciało obce, reakcja obronna mięczaka na niechciane ciało obce. Broni się tak zaciekle przed skrzywdzeniem, że zaczyna pokrywać najeźdźcę substancją, dokładnie taką, jaka tworzy jego muszlę. Proces ten trwa, substancja staje się coraz większa i twardsza, warstwa nakłada się na warstwę. Ot, cała filozofia piękna – to jak przebiec po paciorkach tyłem do krzyża. A cała reszta, nic ponad chitynowy pancerzyk, cuticula i to mrowienie w dole brzucha, caticula powtarzam czule, ciarki chodzą po plecach jak skorki i ten lęk, że wejdą przez ucho do mózgu i będą się mnożyć, mnożyć wściekle!
Przecież nie mamy kręgosłupów, tylko nam się zdawało przez chwilę, że możemy patrzeć z góry i kciukiem robić to i owo.
Miałam być Krzyśkiem, usłyszałam kiedyś przyciskając drobne ucho do zimnej ściany. Na co ci to było niesforna dziewczynko, mamusia mówiła: “Siusiu, paciorek i spać”. Nieposłuszeństwo srogo się kara, drzazgi wchodzą głęboko pod skórę, małe ruchliwe krety drążące korytarze w i tak mocno podziurawionej już pamięci. Sito, kobieto, durszlak, nie łeb. Krzysiek, Krzysiek! – zassało się do przewodu słuchowego jak kleszcz. Nabrzmiały krwią głośnik, rozstrojone radio, co gra niczym zdarta płyta. Krzysiek, ląduje na języku i powtarzam imię chłopca, którym miałam się urodzić, pierdolony x. Wystarczyłoby słodkie Y jak yesterday, które pozbawia reszty złudzeń.
Czasem przed lustrem, gdy dom nasz i majętność cała zanurzona jest w mroku, (a cień ma się u nas prawdziwie dobrze, kładzie się na czym popadnie i tylko kot z nim żyje w zgodzie, pozostałym podstawia nogi, złośliwie przesuwa meble w newralgiczne miejsca nocnych marszobiegów – sprawca codziennych guzów, siniaków i ran otwartych), siadam na brzegu wanny, szeroko rozkładam nogi i wyobrażam sobie, że mam kutasa, przeciętnej grubości i podstawowej długości, nie trzeba mi więcej, ale nie czuję nic, może poza ciepłem kładącym się na moim prawym udzie, przecież to nic wielkiego, jedynie kawałek mięsa więcej. Aż trudno uwierzyć, że ta wątpliwej urody kiełbaska ma supermoce niedostępne posiadaczkom wagin. Unoszę głowę i ujadam.
A miałam być Krzyśkiem.
Mira Król – urodzona w 1987 roku, w dniu jej czwartych urodzin światło dzienne ujrzała płyta “Nevermind” Nirvany. Absolwentka pedagogiki, socjoterapii i logopedii. Mieszka na mazowieckiej wsi. Wychowuje córkę i syna, pisze. Publikowała w „Migotaniach” , “Afroncie” , „Drobiazgach”, “Stronie czynnej”, “Helikopterze”, “Szajn”, “Pocztówkach Literackich Maliszewskiego w Odrze”. Znalazła się w gronie laureatów piątej edycji Małopolskiej Nagrody Poetyckiej ŹRÓDŁO. W 2021 roku ukazała się jej pierwsza książka, nie lubi o niej mówić, myśli- wytrych. Gdy ktoś pyta, co aktualnie robi, odpowiada: Szwendam się. Na deficyt zieleni poleca: pola, łąki, lasy i rower.
Aki Mirai – graficzka, performerka, publikowała w takich pismach jak „Nigdzie”, „Stoję w miejscu”, „Serwetka”. Zajmuje się wielopoziomową analizą anime Serial Experiments Lain, moderatorka internetu.